W dobie pandemii olsztyński standard death metalowy rozpieszcza rodzimą publiczność jak mało który zespół ilością koncertowych batalii. Co najważniejsze mowa o trasach, które mocno różnią się repertuarem, pełnych utworów, które rzadko znajdywały się w secie. 20.02.2022 roku w Katowicach w klubie P23 odbył się koncert w ramach trasy Przebudzenie Tyranów.
Mentor
Jako pierwsze przebudziły się zjednoczone siły dąbrowsko-śląskich nieumarłych, likantropów, wiedźm – nie mylić z wiedźminem (ciekawe kto w zespole przypadło bycie wiedźmą?) w tańcu się nie oszczędzały i w pełni wykorzystały swój czasowy przydział.
Bezzwłocznie, nie szczędząc zbędnych słów na zwyczajową konferansjerkę, Mentor postanowił skatować katowicką publiczność autorską mieszanką brudnego, skundlonego black death n’ rolla z hardcorowym zacięciem niesterylnej, wyszczerbionej brzytwy. Apoteoza oldschoolu ekstremalnego łojenia w klimacie horrorów plasującej się w okolicach klasy g…
Jak wspomniałem, Mentor nie brał jeńców uczciwym przeglądem spustów z trzech albumów. Najsilniej reprezentowana była rzecz jasna najświeższa porcja bezeceństw, które opublikowane zostały w zeszłym roku, w postaci obskurnego woluminu zatytułowanego
Wolves, Wraiths and Witches (2021).
Miażdżące wejście w postaci zbitki dwóch pierwszych utworów z
Cults, Crypts and Corpses (2018), trudno rzeczywiście o lepsze wejście niż skoczny „We Dig”. Zwłaszcza, że poprawia się równie nośnym jak ponurym killerem „Sometimes Dead is Better”. Krwawą łaźnie podtrzymał ociekający posoką „Gimme Yer Blood” z debiutanckiego krążka. Po wielokrotnie sprawdzonym pakiecie rozjuszającym publikę, przyszedł nareszcie czas na świeższe, jeszcze ciepławe mięsko z dodatkiem kości w postaci „Dance of the Dead” i „Sealed in a Tomb”. Niszczycielskie tempo zostało przełamane jednym z najlepszych i najbardziej charakterystycznych kompozycji – „Scarecrow Fields”, wspaniale przywołując upiora lat 70. ubiegłego wieku – co zbiegiem okoliczności stanowiło idealną zapowiedź dźwięków w jakich rozmiłowany był drugi zespół tegoż wieczora.
Miast zapowiedzi krótką przerwę pomiędzy poszczególnymi utworami wypełniały niemiłosierne gitarowe sprzężenia, generowane przez Artura Rumińskiego. Potężna sekcja rytmiczna prowadziła druzgocący ostrzał – pod wrażeniem byłem gargantuicznym dudnieniem ogromnych kotłów, na których wyżywał się Bartosz Lichołap. Brylował jednak Suseł, który oprócz niezdzieralnego gardła, bawił rozbrajającą mimiką – nie sądziłem, że można jednocześnie growlować i strzelać aż tak groteskowe miny.
Zwarty i niezwykle konkretny program, odpowiednio zadbano o dramaturgię i dynamikę, dlatego mowy nie było o poczuciu monotonni, mimo, że stylistyka zespołu może sugerować zgoła co innego. Nie pierwszy raz widziałem Mentora w akcji i przyznać muszę, że na przekór pandemicznego marazmu są w wybornej formie i aż żal, że nie mogli smagać co najmniej dwa razy dłużej.
Po srogiej potańcówce przyszedł czas na wolniejsze (nie mylić z przymulonym) za to zdecydowanie mocno upalonym podejściem do „ziołowego” doom metalu.
Dopelord
to upaleni, zapici piwskiem siewcy zagłady, mocarnego grania z pod znaku stonerowego doom metalu. Zespół przedstawił się podając nazwę dzielnicy - Praga Północ, zaprezentował kilka długich i jeden krótki utworów słowo muzyczny. Po pierwszym utworze nastąpiła krótka awaria ale to nie stanowiło większego problemu, biorąc pod uwagę tak rozluźnioną atmosferę (czas ten można było spożytkować uzupełnieniem płynów). Pocieszna stylówa barberowych drwali delikatnie nawiązująca do psychodelicznej estetyki – zwłaszcza spodnie Kluska (bas, wokal) były godne podziwu. Smoliste ciężkie upalone granie na dwa kontrastujące wokale: wspomniany Klusek, którego maniera przywodziła na myśl Księcia Ciemności i warczący na pograniczu growlu Paweł Mioduchowski, który głównie pełni funkcję wiosłowego.
Dopelord zagrał kilka rozbudowanych wolno sunących walców emanujących pierwotną muzyczną magią, którą bezecnie para się kwartet. Sentymentalne retro granie hołubiące siódmą dekadę XX wieku, jednocześnie wyzbytej hipisowskiej naiwności.
Od ponad dziesięciu lat działający, regularnie wydając swoje opasłe dzieła pełne czarnej magii napędzanej jak szalona lokomotywa oparami palonej trawy.
Takie granie może nużyć spragnionych grania w tempie 210 BPM ale jak się ktoś jest rozmiłowany w tejże stronie mocy, to musi uważać aby na koncertach nie zatracić się w uzależniającym tętnie Dopelord.
Warszawscy stonerowcy nadal są skupieni na ogrywaniu ostatniego długogrającego albumu pt.
Sign of the Devil (2020) prezentując otwierający powyższy krążek utwór „The Witching Hour”. Po nim coś się posypało i zespół wrócił na właściwe tory w „Hail Satan”. Dopelord nie omieszkał rzecz jasna poczęstować starszym materiałem prezentując „Addicted to Black Magick” ze swego debiutu oraz rozbudowany „Dead Inside (I & II)” z
Children of the Haze (2017). Mimo stylistyki, która opiera się głównie na dołującym, wolniejszym tempie, Dopelord broni się kompozycjami z pomysłem, zróżnicowaną dramaturgią utworów a nawet dbałością o dynamikę, nie bojąc się wyjść po za ramy konwencji.
Przed występem gwiazdy wieczoru, w przerwie wybrzmiał album KAT:
…Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach (1996) większa część publiczności chętnie wtórowała odśpiewując przede wszystkim „Odi profanum vulgus” i „Purpurowe gody”. Jak się okazało nie był to jedyny akt upamiętnienia frontmana KATa.
Vader
Nim rozpoczęło się właściwe vaderowe misterium, zespół oddał hołd Romanowi Kostrzewskiemu wykonując utwór pt. „Wyrocznia”. Ze względu na okoliczności byłem przekonany, że nie zabraknie tego utworu w secie, nie spodziewałem się tylko momentu, kiedy on wybrzmi na katowickich deskach P23. Peter w oldschoolowej koszulce KAT z okładką
Metal and Hell (1985) – złożył godny trybut Mistrzowi. Takie koncertowe momenty zapisują się na długo w pamięci i są w swej wyjątkowości bezcenne.
Obecna trasa to chrzest bojowy dla nowego perkusisty rodem z Warmii – Michała Andrzejczyka, który jest o rok młodszy od symboli umieszczonych na centralkach - pochodzących z okładki kompilacji demówek
Reborn in Chaos (1997).
Przebudzenie tyranów zbiegło się z kilkoma istotnymi rocznicami w pancernej dywizji dowodzonej przez Petera Wiwczarka. Nie powinno to dziwić w tak bogatym regularnie wzbogacanym dorobku o wartościowy materiał. Ponadto już od wielu lat wzorem Iron Maiden - poszczególne trasy poświęcone są konkretnym wydawnictwom.
W tym wypadku do czynienia mamy z treściwą mieszanką różnych okresów działalności grupy, co w mej opinii wypadło bardzo na korzyść.
Vader w imię chaosu toczy wojnę napastliwą przy użyciu zarówno antycznego – pamiętającego pierwszą edycję Metalmanii z 1986 roku jak i całkiem współczesnego arsenału z ostatniego albumu.
Nadchodzi krwawej rzeźni dzień, więc pięść stalową wznieś,
Litości nie miej w sercu swym, ty niesiesz gwałt i śmierć
Ty niesiesz strach i śmierć!
Jak widać rozstrzał jest imponujący zwłaszcza dla pamiętających prapoczątki, w których Peter jeszcze nie użyczał swego aparatu głosowego, kiedy to Vader oparty był na polskojęzycznym repertuarze z lat 86-88. Utrwalonym jedynie na pierwszej taśmie demo
Live in Decay (1988). Ku mej ogromnej uciesze wykonano takie przeboje jak „Giń psie!” i „Tyrani piekieł”.
Miserable life of rats
And I am above thralldom
Thoughtfulness in expecting
The end...
Swoje jubileusze obchodzą upamiętnione już własną trasą koncertową debiutanckie
The Ultimate Incantation (1992) i
Revelations (2002). Kulminacyjnym punktem koncertu było przywołanie z odmętów niepamięci trzech utworów z tegoż albumu: „Epitaph (for Humanity)” a zwłaszcza „Whisper” i „Revelation of Black Moses”. Mimo, że liczą sobie dwie dekady i są wytworem fantastycznej wyobraźni, pisanej pod wpływem ataku na WTC z 11.09.2001r. – nie zdezaktualizowały się w swym apokaliptycznym wydźwięku.
Ich obecność zdecydowanie tchnęła świeżością – materiał ten ani trochę się nie zestarzał, wręcz przeciwnie (zwłaszcza partie gitar) brzmią nadal zaskakująco nowocześnie. Tytułowe proroctwo to jeden z najwolniejszych i najcięższych molochów w twórczości Vader, dlatego była to jedna z nielicznych okazji aby móc posłuchać na żywo Vadera w tak nietypowym wydaniu.
Will go on
To eternal death
Of the human world
Nadal promowany jest
Solitude in Madness (2020) co znalazło swoje odzwierciedlenie w szybkich, krwisto- mięsistych ciosach: „Shock and Awe” wraz z „Into Oblivion” idealnie uzupełniających się z starszą twórczością.
Arsenał został dozbrojony największymi sztosy z przekroju twórczości sięgającego wszystkie dema (deaththrashowa pożoga „The Wrath”), wspomniany debiut długogrający (obowiązkowe „Dark Age”), silna reprezentacja
De Profundis (1995) – pozostałość po poprzedniej jubileuszowej trasie. Nie zabrakło też miejsca dla wielbionych pocisków z trzeciego długograja „Black to the Blind” i oczywiście „Carnal”. W końcu dobrnęliśmy z pancerną dywizją do momentu, gdzie trzeba było rozpostrzeć skrzydła gargantuicznych rozmiarów - „Wings” idealnie sprawdził się jako utwór na koniec.
Sztuka była świetnie nagłośniona, może jedynie perkusja była trochę za mocno wysunięta.
Nareszcie autorowi relacji udało się załapać na koncert uświetniony pirotechniką – dotychczas bywałem w lokalach, które widocznie nie spełniały odpowiednich kryteriów. Żywy ogień to jednak żywy ogień, efektowna płomienna oprawa potęgowała doznania muzyczne zwłaszcza w kulminacyjnej pożodze poszczególnych utworów.
Cold crawling death
Crushing mighty roar
Deadly touch of fire
Merciless invaders
Po właściwej części programu, po donośnym wywoływaniu Vader wrócił na przewidywalny bis. Dobór ostatecznych inkantacji mógł być tylko jeden - jak zawsze miażdżące i zdecydowanie oczekiwane utwory, bez których trudno wyobrazić sobie występ Vadera czyli przesiąknięty prastarą magią i riffów „Sothis” z bezwzględnym pancernym blitzkriegiem „Cold Demons”. Ten ostatni okazał się upiornie proroczy w kontekście ruskiej inwazji na naszych sąsiadów. Niestety i w naszym realnym świecie zimne demony wojny rozpętały przerażająco namacalną wojenną orgię zniszczenia. Rosja znów zapragnęła zgotować ludzkości piekło na ziemi.
Na koniec ktoś wspaniałomyślnie wpadł na pomysł rozpylenia pod sceną gazu pieprzowego (szczęśliwie niewielkiej ilości – w pierwszej chwili sądziłem, że to opary z pirotechniki). Ciekawym zjawiskiem było szukanie kostki rzuconej przez Petera wśród szkła rozbitej butelki - nikt nie ucierpiał, szybko sytuacja została opanowana – jak ktoś już kiedyś stwierdził „metal to nie rurki z kremem”...