Niewyobrażalna tragedia, która dotknęła Trickiego i jego bliskich sprawiła, że pionier trip-hopu rozsypał się na kawałki. Samobójcza śmierć dwudziestoczteroletniej córki - Mazy Miny Topley-Bird sprawiła, że historia zatoczyła wyjątkowo okrutne koło. W dzieciństwie Tricky w ten sam sposób traci swoją Matkę. Aby sobie spróbować z tym poradzić i Tricky odbywa swoistą terapie, w której w skład wchodzą m.in. nagrywanie króciutkiej EP 20,20 (2020) poprzedzającą ukazanie się króciutkiego albumu Fall to Pieces (2020). Niestety pandemia uniemożliwiła realizację trasy promującej i ta opóźniła się o rok. W ramach Autumn Tour 2021 odbyły się w Polsce trzy koncerty. Niżej zrelacjonowany miał miejsce 21.10. w krakowskim klubie Kwadrat.
Mimo wymuszonego zastoju w branży Tricky nie próżnował i zdecydowanie lockdownowy czas nie został przezeń zmarnowany. Przez ostatnie osiemnaście miesięcy Tricky pracował nad nowym tajemniczym projektem sygnowanym Lonely Guest. Jest to wyjątkowe przedsięwzięcie, w którym brali udział wyjątkowi muzycy z okolic trip-hopu i pochodnym gatunku. Owocem współpracy jest płyta Lonely Guest (2021) Tricky podkreślił, że kolaboracja tylu artystów była możliwa do zrealizowania dzięki specyfice lockdownowych realiów.
Tricky wystąpił bez żadnego wsparcia, co nie wpłynęło niestety na punktualność. Koncert obsunął się o ponad półgodziny. „Gwiazdor” widocznie odpowiednio się zaprawiał i nastrajał do upalonej atmosfery.
Jako, że koncert odbył się tuż przed ukazaniem się albumu Lonely Guest - Tricky zaprezentował obok materiału z Fall to Pieces (2020) przedpremierowo małe co nieco uświetniające całokształt koncertu. Bowiem, kiedy piszę te słowa stwierdzam, że ów album jest zdecydowanie bardziej intrygujący i eklektyczny. Oczywiście nadal próżnym jest doszukiwanie się klimatu z pierwszych płyt to, jednak czuć ducha Trickiego, który bawi się jak za dawnych lat żonglerką stylami. Słychać to było szczególnie podczas zagranego koncertu, który miał coś jakby z czasów wydanej dwie dekady temu Blowback (2021) - jest to w zasadzie jego negatyw, pozbawiony przebojowej beztroski, która napędzała wówczas mistrza z Bristolu.
Fascynujące dla mnie zawsze jest to, że artyści na potrzeby koncertów dokonują przearanżowanie stricte elektronicznych, sterylnych albumów na język brudnego rocka. W tym wypadku sprawdziło się to idealnie, zwłaszcza przy tak wyśmienitym nagłośnieniu (perkusja grzmiała niezwykłą głębią). Czasem tylko pomruki Trickiego gubiły się w ścianie dźwięku i trzeba było mocno się wsłuchiwać, żeby coś wyłapać.
Niestety zbyt rzadko Tricky występował w roli głównego wokalu – woli pozostawać w cieniu swoich muz. Jednak, gdy już dochodził do głosu, porażał swoją ekspresją, przepełnioną, swoistą dramaturgią, która szła w parze z nieodłącznym scenicznym zachowaniem, z obowiązkowym, nerwowo egzaltowanym miętoszeniem białej koszulki. Publiczność najlepiej bawiła się przy bardziej żywych kawałkach, kiedy do głosu dochodziły riffy gitarowe i mocna gra perkusisty. Nastrój budowała obecność wiolonczelistki, jednak jej partii było zbyt mało. Ponadto odniosłem (mam nadzieję mylne) wrażenie, że część partii było odtwarzanych w tle.
Jak tylko Tricky zechciał, w momencie przemieniał się w ujaraną sceniczną bestię, z którą mało kto może się równać.
Co ciekawe niczym Hendrix ciemnoskóry Tricky otoczony przez białe kobiety: gitarzystkę i wiolonczelistkę oraz perkusistę zaznaczał dobitnie, kto jest mastermindem całokształtu. Zamierał, usuwał się w cień, szara eminencja, kontrolująca i dyrygująca towarzyszącemu mu akompaniamentowi. Muzyków zapatrzonych bez reszty, pokornie obserwujących, bacznie wyczekujących gestu. Tricky miał całkowitą kontrolę, sprowadzając niekiedy zespół do „żywych sampli”. Prosty patent a jakże efektowny aby za pomocą pilocika, dosłownie urywać poszczególne utwory. Wyciszając swój zespół, tracił na dynamice ale tu pozwolę sobie na swą małą nadinterpretację. Otóż wątpię żeby to było do końca Trickiego intencją, ale swoim dyrygowaniem uzyskał efekt dosłownego rozpadania się na kawałki. Nagła śmierć utworu - zawsze spodziewana a jednak zaskakująca w swej gwałtownej nieuchronności.
Jednocześnie jednoznacznie wywyższał naszą rodaczkę Martę, która okazała się nad wyraz skromną, bardzo utalentowaną wokalistką, która świetnie radziła sobie również ze starszym materiałem. Niestety za rzadko sięgano po materiał starszy niż z ubiegłej dekady.
Koncert zaczął się od instrumentalnej wersji „You Don’t Wanna” z obchodzącego jubileusz Blowback (2001) – niestety był to jedyny akcent z tejże płyty, choć w przypadku okoliczności nie powinno to aż tak to dziwić. Koncert w przeważającej mierze oparty został na ostatniej płycie – urockowienie tego materiału sprawiło, że brzmi to jak brzmieć powinno w wersji studyjnej. Można było odnieść wrażenie, że Tricky na żywo wykonał „pełną wersję” zamysłu, który kroił się na płycie. Zresztą odnoszę wrażenie, że te zmanierowanie w postaci tak krótkich form (utwory często nie przekraczają dwóch minut) wynika z zbyt szybkiego zamykania pomysłów, które można byłoby śmiało jeszcze trochę dopieścić. Ucieszyła mnie obecność „Same as It Ever Was” z ununiform (2017), który na żywo również wypada o wiele lepiej niż na płycie – choć tam naprawdę niczego mu nie brakowało. Szczęśliwie dla mnie sporo zagrano z wyżej wspomnianej płyty, która broni się do dziś.
Tricky szybko skończył właściwą część koncertu, by móc do woli bisować i o ironio na bisach Tricky się dopiero zaczął rozkręcać. Pozwolił nawet swym scenicznym współtowarzyszom trochę pograć i to bez Trickiego ingerencji, który na chwilę zszedł ze sceny.
Najmocniejszym punktem programu było wspaniałe wykonanie „Vent” – motoryczny, najbardziej czadowy i energetyczny sztos - co najlepsze koncertowo rozbudowany jak niegdyś grany ponad dziesięciominutowy cover „Ace of Spades”.
Niestety Fall to Pieces (2020) nie został zagrany w całości (a nawet w połowie), z kompletnie nierozumianych dla mnie powodów Tricky postanowił pominąć „Hate This Pain”, który jest najważniejszym utworem Trickiego ostatnich lat. Cały koncert na to czekałem… Dziwne to tym bardziej, że na koncertowej EPce Fall to Pieces - The Live Session (2021) utwór rozrósł się do siedmiominutowej wersji... za to z wspomnianej małej płyty zagrano Breathe Me.
W zamian wykonany był inny utwór traktujący o bólu... mocno przearanżowana chropowata, gitarowa wersja „Hear My Dear” z Skilled Mechanics (2016). Był to jeden z najlepszych momentów całego koncertu, Tricky w pełnej krasie scenicznego, kontrolowanego a jednak szaleństwa. Początkowo obstawiałem nawet, że to coś z projektu Lonely Guest – z którego to wyśmienicie wykonano „Move Me” – znów wersje koncertowe biją na głowę studyjne.
Całości dopełniała oszczędna gra, świetnie wyreżyserowanych świateł, które potęgowały dramaturgię poszczególnych utworów. Zwłaszcza nieprzesadzone serie z stroboskopów, które „klatkowały” transowy taniec Trickiego.
Recenzując ununiform (2017) gdzie udzielali się Rosjanie, zastanawiałem się, czy Tricky kiedyś będzie współpracował z kimś z Polski. Dlatego na koniec parę słów o Marcie, która była zbyt pokorna i nieśmiała. Sam Tricky dwukrotnie zwracał uwagę wokalistce by zagadywała po Polsku do fanów. Niestety bezskutecznie a szkoda, bo choć nie przepadam za przegadanymi sztukami, to parę sensownych słów nikomu by nie zaszkodziły. Zwłaszcza dla rodaków i szczególnego miejsca bowiem to właśnie w Krakowie Tricky miał wyhaczyć wokalistkę. Bezapelacyjnie Marta była tą jaśniejszą gwiazdą nie tylko dlatego, że taka była intencja głównodowodzącego. Cieszy fakt, że współpraca ta nie kończy się na jednej płycie, myślę, że nie tylko ja życzę Marcie dalszej owocnej współpracy i muzycznej kariery, na którą zasługuje.
Najważniejsze, że Tricky pozbierał się, ma na tyle siły, że występuje i tworzy.
Inne tematy w dziale Kultura