27.08.2021r. w Dąbrowie Górniczej odbyła się trzecia edycja wyczekiwanego Metal Doctrine Festival. Planowo miała być to impreza plenerowa (Fabryka Pełna Życia), jednak nastąpił nagły zwrot akcji i kilka dni wcześniej organizator poinformował o przeniesienie wydarzenia pod dach pobliskiego Rock Out. Pomijając wszelkie niedogodności klubu jak np. brak klimatyzacji, uważam, że wyszło to festiwalowi na dobre. To był wspaniały przegląd przede wszystkim rodzimych ekstremistów z pod znaku różnych smaków metalowej czerni i śmierci zarówno pokolenia weteranów jak i świeższej krwi.
Dla autora relacji zabawa rozpoczęła się dopiero od naszych rodzimych Gruzinów (wcześniej grzały metalowe głowy death metalowe załogi z Deadly Vision i Offence).
Jebać Gruzję!
Gruzja swą obecność zaznaczyła groteskowym (w kontekście uprawianego performensu) intrem będącym utworem Filipinek pt. Batumi z 1963r. Ta jakże urocza piosenka o herbacianych polach mogła uśpić czujność, która była kluczowa do przetrwania tych kilkudziesięciu minut. Ten kto nie miał wcześniej styczności z audiowizualnym patologicznym kampem przez Gruzję mógł wzbudzić nie małą konsternację. Jeżeli jeszcze nie wiecie, Gruzja to kolejny wykwit wariacja na temat (post) black metylu. Tego typu klimaty są wciąż na fali wznoszącej stąd rację bytu mają takie „super grupy”. Skład bowiem iście przezacny mamy tu przedstawicieli hord ze Śląska, Zagłębia i Małopolski: strunami głosowymi i nie tylko zbawiali gardłowi: Limbo Stawrogin z m.in. Massemord, Odraza, Tottenmesse i PR z projektu Biesy.
Sekcja rytmiczna: basista Faja z Ulcer Uterus, perkusista Bartosz Lichołap m.in. z Mentor, kiedyś młócił również w Thaw.
Na gitarze ambitny instrumentalista Artur Rumiński znany głównie z Thaw, Mentor, Furii i tak jeszcze można długo wymieniać gdzie swoje palce maczał i macza.
Gdy już towarzystwo rozpełzło się po scenie, zaczął się cyrk. W centrum uwagi nieustannie pozostawała trójka miszczów ceremonii – najdziwniejszy był Limbo elegancik z pojebanymi oczkami i krzyżykiem na czółku - wiecie elegancik wyrwany z komunii lub domu pogrzebowego, z uśmiechem na pograniczu wyrachowanej sardoniczności, ze szczyptą zjadliwego, dekadenckiego sadyzmu.
Drugi to Stawrogin, pewnie krypto pedał - niby taki black metal sado maczo co sobie butelką do zasznurowanej japy nie potrafił trafić. Biega, macha łapkami, kuca…
Trzeci ancymonek - PR, najbardziej rozbrykany, usiedzieć w jednym miejscu nie potrafił. Wykreowany na cwaniaka chowanego gdzieś u ruskich na targu lub z pod kieleckiego blokowiska na przełomie wieku.
Przez cały występek trącało wyjątkowo zajechaną penerą, ale to może przez śladową cyrkulację powietrza w lokalu – nic dziwnego, że nawiedzeni eko terroryści chcą koncertów normalnym ludziom zakazać (na liście znajdują się również imprezy sportowe i ogólnie ludzka egzystencja) – słowami nie da się opisać jaki wyemitowaliśmy ślad węglowy...
Zabawa na scenie była przednia, choć odniosłem wrażenie, że momentami towarzystwo nudziło się niczym połowa zamaskowanego składu z Iowa (innymi słowy, wasi ojcowie powiedzieliby, że to taki Slipknot dla ubogich) i rzeczywiście sprawiali raczej wrażenie, że literalnie - nie mają nawet na siebie pomysłu… nie licząc prób aktów samoponiżenia i z wielopoziomową fizyczną jak i mentalną autodestrukcją. To dziwne tym bardziej, że przytargali ze sobą kawałek uroczego parapetu, który został haniebnie sprowadzony głównie do miana wieszaka dla gruzińskich barw narodowych.
Pomijając ten powyższe całokształt scenicznego zachowania, zdecydowanie na plus. Ponadprzeciętny kontakt z publiką, często bardzo bezpośredni, z łapaniem za głowy, czy nawet czułym obejmowaniem Gruzinek pod sceną. Jednak z zastrzeżeniem, że po paru takich stypach może się to niestety opatrzyć.
Intrygowało mnie zwłaszcza niekonwencjonalne strojenie garów Bartosza, które odwalało połowę tej patologicznej roboty. Druga kwestia, która urzeka to tekstowe parafrazy twórczości polskiej nowej fali które zręcznie i nienachalnie przemycane są w autorskiej twórczości i nie chodzi tu tylko o oczywisty „Manam”, z debiutu. A co zespół zaprezentował? Mieszankę obu długograjów wydanych w 2019 roku, w proporcji pół na pół. Dało to wrażenie spójności w swym braku spójności.
Po wszystkim pożegnano Gruzję skandowaniem Polska dla Gruzinów i dość bezpośrednio wyrażoną chęcią spółkowania z nią (te wyznania gromko padały jeszcze na długo po ich występie). Sądząc po minie Limbo, gdy schodził ze sceny, chyba nie mieliby nic przeciwko. Mnie podobała się jeszcze koszulka z pozdrowieniami z Jastarni… ktoś mnie niestety ubiegł i chyba jej nie kupiłem.
Za sprawą płonących herbacianych pól wyruszamy w krainę nihilistycznego zapomnienia zatopionego w asfaltowym ogrójcu a więc…
Naprzód Donikąd!
Voidhanger to zawodnicy wagi ciężkiej, którzy bardziej na poważnie podchodzą do swojego rzemiosła. Głównie łysi panowie prezentują kawał dobrego brudnego, ortodoksyjnego black death thrashowego łojenia. Wszystko w imię starej dobrej szkoły ekstremalnego metalu.
Zobaczyć Voidhanger na żywo do najłatwiejszych nie należy – dlatego sztuki te cieszą się wysoką estymą. Tego akurat Dąbrowska publiczność niestety godnie nie okazywała. Ku mojemu zdumieniu nawet podczas polskojęzycznych szlagierów reakcje nie były takie, jakich się spodziewałem. Masa się bawiła, ale jakoś tak bez zaangażowania, którego pamiętam z koncertu pod schodami na Metalmania 2018. Wówczas to w nieporównywalnie gorszych warunkach odbyła się sroższa walka pod sceną.
Z postawy zespołu biła dostojna i głęboka pogarda, z oczu Warcrimera wyzierało niekończące się wyzwanie rzucane niewzruszonej rzeczywistości.
Voidhanger wciąż ogrywa swój trzeci długograj pt. Dark Days of the Soul (2018). Swą sztukę rozpoczęli tytułowym strzałem. Ponadto album reprezentowały zajadłe „High on Hate”, „Death Wish”, pierwszy zagrany tego wieczoru utwór w języku polskim – „Naprzód donikąd!”.
Mizantropijno-nihilistyczny, przekrojowy set obejmujący w zasadzie cały dotychczasowy dorobek. Zahaczający również o mniejsze wydawnictwa jak The Antagonist (2012) - tu w zasadzie mowa (niestety) tylko o standardzie z repertuaru Bathory: „Sacrifice” zagranym na bis. Nie zabrakło za to najmocniejszych punktów programu, czyli reprezentantów z drugiego albumu. Mowa o mocarnym szlagierze „Dni szarańczy”, na którym nie sposób sobie zedrzeć gardzieli oraz kipiącym od jadu numerze tytułowym „Working Class Misanthropy”. To właśnie w tych kawałkach publiczność najmniej się popisała a przecież to są szczytowe momenty gigu. Miłośników polskich tekstów uraczono jeszcze perełką pt. „Dyskretny urok upadku” ze splitu dzielonego z Witchmaster - Razing the Shrines of Optimism (2017). Niemal na sam finał dorzucono do krematoryjnego pieca furiackim kawałkiem „Wrathprayer” z debiutanckiej płycie o takim samym tytule.
To co się w uszy rzucało to znacznie lepsze nagłośnienie od poprzedników. Voidhanger zagrał solidny, dynamiczny koncert a tak ogóle to „jebać Gruzję”, grupa mogła się raczyć takimi miłymi pozdrowieniami przez cały czas trwania trzeciej odsłony Metal Doctrine Festival.
Z Śląskiego piekła zawędrowaliśmy w górę mapy aż do samego Tczewa, gdzie objawiło się prawdziwie demoniczne zbydlęcenie a prastare imię jego Azarath.
Wychłostać kurwę!
Bezdyskusyjnie Azarath reprezentowało najintensywniejsze bestialstwo tego wieczoru. Była to luta sromotna i totalna pod każdym względem. Przy której nawet twórczość Voidhanger, jawi się jako: dość przebojowa, całkiem chwytliwa, nośna… wiecie takie
So if I’m dead tomorrow just kiss my ass goodnight!
Trudno mi uwierzyć, że nie widziałem ich równe 10 lat (sic), kiedy to poprzedzali występ Bulldozer w katowickim MegaClubie (wtedy również towarzyszył im Warcirmer i spółka, tyle, że pod szyldem Infernal War). W tym czasie tczewscy bluźniercy zdążyli poronić dwie płyty w tym najświeższy Saint Desecration (2020), który jak nie trudno się domyślić, zdominował set.
Była to seria bezkompromisowych, bluźnierczych, nienawistnych fal dźwiękowych, dążących do kompletnego spopielenia wszystkich zgromadzonych. Azarath to barbarzyństwo jednak techniki instrumentalistom, którzy od zarania przewijali się w tym komando odmówić nie sposób. Nieustanna jazda ze aż się odwrócony krucyfiks kiwał na pasie basisty.
Soniczny drut kolczasty drenował zmysł słuchu publiczności niekończącą się chłostą składającą się z takich killerów jak „Christscum”, „Whip the Whore”, czy obrośnięte już kultem „Baptized in Sperm of the Antichrist”. Pomyśleć, że ten ludobójczy materiał liczy już dwadzieścia lat…
Totenritual aus Salzburg
Czas na gwiazdy wieczoru, pierwsi - krajanie Mozarta i Hitlera, wzniecili pradawny płomień czarnego misterium. Horda z wyrobioną marką i zasłużona w blackened deathmetalowym mordzie. Widać było, że cały występ był przeżywany zwłaszcza przez lidera Helmutha Lehnera - w szczególny sposób, egzaltował każdym gestem i grymasem. Samo to już hipnotyzowało publiczność, a całość sztuki dopełniała groteska scenografii: kościane „kurczaki”, ubabrane składane odwrócone krzyże z wołowymi czerepami... nie no wiem czepiam się psując zabawę. Uczciwie przyznaję, że całokształt sztuki była do bólu oldschoolowa. Czuć było ducha lat 90. To samo tyczyło się wizerunku, rasowy, dopracowany corpse painting - zwłaszcza Helmutha był naprawdę widowiskowy (jego krwawiące oczy pany!). Wszystko było spójne i nie trącało szopką jaką odwalił Mayhem ogrywający w całości swój długogrający debiut parę lat temu.
Całości dopełniał sakralny zapach, wpisując się w całkiem współczesne trendy. Był to bowiem gig z oprawą „kadzidełkową”, próbującą maskować woń rozkładającego się przepitego potu. Zaprawdę cudna mieszanka... spójna z ciężarem gatunkowym uprawianych przez Belphegor stylów metalowych. Austriacy w tych klimatach od lat są niekwestionowanymi mistrzami. Ceremoniał oparty był na repertuarze z ostatnich lat sięgający maksymalnie w głąb początku XXI wieku. Z tego okresu m.in. zapodano tytułowy numer z albumu Lucifer Incestus (2003), swoisty hymn „Belphegor – Hell’s Ambassador” z Pestapokolypse VI (2006) czy „Stigma Diabolicum” z Bondage Goat Zombie (2008). Nie zabrakło świeższych klątw takich jak „Swinefever – Regent of Pigs” i „The Devil’s Son”, które zostały rzucone na samym początku.
Świetnie wyważony, pozbawiony monotonni, nastrojowy blackened death metal. Belphegor samozwańczy ambasadorowie piekła mordowali swą sztuką, co stanowi potwierdzenie, że Austriacy znają się na tym fachu jak mało kto.
Z Salzburskiego piekła przenosimy się do przedwiecznych, niezmierzonych lovecraftiańskich otchłani. Dąbrowska publiczność została wciągnięta doń przez olsztyńską potęgę Vader.
Z otchłani…
Słychać było kto i po co przybył na relacjonowany festiwal. Publiczność skandowała tym razem nie nazwę zespołu a De Profundis (1995) - tytuł drugiego albumu długogrającego naszych orłów death metalu. Dowodzony przez Petera Vader tym razem celebruje jubel wyjątkowy – ćwierćwiecze płyty tektonicznej, która bezsprzecznie umocniła pozycję w ekstraklasie metalowej ekstremy.
Szkoda tylko, że wbrew zapowiedziom nie zagrano woluminu w całości. Po paru kawałkach Peter zarządził zakrzywienie czasoprzestrzenne i po „Sothis” nagle wskoczyło „Reborn in Flames” pomijając trzy utwory („Revolt”, „Of Moon, Blood, Dream and Me”, i „Vision and the Voice”), które w szczególności (nie tylko ja) chciałem po raz pierwszy usłyszeć na żywo. Inna sprawa, że niepotrzebnie zburzono misternie szytą dramaturgię występu – De Profundis (1995) aż się prosi, żeby jechać z nią od deski do deski, bez żadnych zbędnych zakłóceń i wtrętów. Zwłaszcza, że to była idealna okazja, by po tych trzydziestu paru minutach poprawić EPką Sothis (1994) – zgodnie z anonsem, tak też miało się stać. Nie mówiąc o absencji coveru Depeche Mode, który był b-sidem singla – aż się prosiło i nie ma chyba lepszej okazji, aby zagrać „I Feel You” na któryś z bisów...
Pomarzyć ludzka rzecz, nikt nie zabroni, w naszym uniwersum po „Reborn in Flames” otrzymaliśmy solidną serię kawałków z jeszcze ciepłej płyty Solitude in Madness (2020).
W zasadzie takie „odważne” zestawienie - w zbliżonych proporcjach żelaznych standardów z współczesnym materiałem, najlepiej pozwala ocenić kondycję naszej chluby narodowej. Zwłaszcza, że ostatni długograj został bardzo ciepło przyjęty a i Pająk ma przestrzeń by się wyżyć swym rozpoznawalnym melodyjnym szyciem.
W drugiej części zaprezentowano takie hiciory jak monumentalny „Dark Age”, bezlitosny dla karków „Vicious Circle”. Nie zabrakło dewastującej magii z czasów Litany (2000), która też niedawno obchodziła swoją okrągłą rocznicę. Dlatego to właśnie w „Wings” Vader rozpostarł swe skrzydła na sam koniec.
Nie obyło się bez specjalnej niespodzianki, przed wykonywaniem „Carnal”, Peter zaprosił wiosłowego Voidhanger - Chrisa (który obchodził swoje czterdzieste urodziny), w celu wyręczenia samego Generała od czynienia swej powinności. To bardzo rzadkie zjawisko móc oglądać Petera bez gitary, który w dodatku odwalał egipskie figury!
Nie wypuścilibyśmy Vader bez bisu, Peter żachnął się, „za chuja nie macie litości… ale to dobrze”. Dlatego dobito nas ostrzałem „Cold Demons”, po którym już tylko zwyczajowo wybrzmiał Marsz Imperialny.
Konkretny, energetyczny i zabójczy niczym Legion 501 koncert. Szkoda w zasadzie dwóch rzeczy, że nie zagrali w całości albumu mimo okolicznościowego charakteru trasy oraz tego, że gig nie odbył się na powietrzu. Liczyłem na pirotechnikę, która podkręciłaby i tak gorącą atmosferę pod barierkami. Tak naprawdę walka pod sceną na całego rozgorzała dopiero na Vader i jak zwykle żal mi było pierwszego rzędu entuzjastycznie wgniatanego w barierki.
Inne tematy w dziale Kultura