Wiosnę czuć w powietrzu, w końcu temperatura powietrza osiągnęła pułap zdatności do użytku. COVID-19 kwitnie… inwazja wirusa ma wpływ niemalże na każdą sferę życia. Oberwał również świat muzyki, w konsekwencji odwołane zostały koncerty zarówno te duże jak i małe. „Moją pierwszą ofiarą” jest wspólna trasa koncertowa Black River i Votum która miał odbyć się pod koniec marca. Koncerty te miały promować ostatni album Black River który pragnę w tym miejscu zrecenzować.
Najpierw był Neolithic. W latach 90 jeden z tych zespołów na polskim firmamencie, który potrafił wypracować swój unikatowy styl. Po dwóch długograjach na których zaprezentowano intrygujący mariaż różnych wpływów z pogranicza gotyku, progresji, doom metalu. To był zespół nieustających poszukiwań własnej muzycznej tożsamości i... stabilnego składu. Ukoronowaniem działalności Neolithic była niepozorna EPka Team 666 (2003) dołączona do jednego z numerów periodyku „Thrash’em All”. Dziwna była to płytka tak inna od dotychczasowego dorobku. W rzeczywistości była to zapowiedź zupełnie nowego otwarcia, zespołu Black River - szumnie anonsowanej nowej polskiej „super grupy” złożonej z muzyków, którzy przez nie jeden większy i mniejszy zespół na przestrzeni ostatnich trzech dekad się przewinęli. Kay i Art – gitarzyści wywodzący się z Neolithic. Basista Orion (Behemoth, Vesania), perkusista Daray (m.in. Dimmu Borgir, Hunter), wokalista Maciej Taff (wówczas Rootwater, dawniej m.in. Geisha Goner)
Niczym dwa wystrzały z rewolweru machnęli rok po roku (2008-2009) ciepło przyjęte płyty i jeszcze cieplej trasy koncertowe… i o dziwo na tym się skończyło. Zdążył się jeszcze ukazać śmietnik Trash (2010) i ni stąd ni zowąd o zespole słuch zaginął. Oficjalnym powodem były problemy zdrowotne wokalisty.
Wreszcie po długich dziesięciu latach Black River powrócił ze swoją trzecią płytą. Dekada w świecie muzyki to cała epoka, jednak biorąc pod uwagę fakt, że zespół porusza się w stylistyce ukierunkowanej na przeszłość niż teraźniejszość, to kwestia trendów muzycznych przestaje mieć większe znaczenie.
Pierwsze wrażenia po przesłuchaniu Humanoid (2019) to, że jest „lżej” i bardziej przebojowo (otwierające płytę „Flying High”, „Revolution”). Niby mamy tu do czynienia z buntem, który wyziera z konceptu albumu. Jest to bunt momentami całkiem zajadły ale głównie skanalizowany w sferze tekstowej. Muzycznie podszyty jest zarówno powagą (tytułowy „Humanoid”) i melancholią („World in Black” – ów smutek przewinie się nie raz na tym krążku). W tym rockowym tyglu znalazło się miejsce na punkowski, jajcarski czad („The Rebel”). Mimo, że cały krążek przepełniony jest mieszanką skrajnych emocji, spięty został tym co najważniejsze - beztroską rock and rolla (zamykający całość „R’n’R Hell”), cóż nie samym buntem człowiek się karmić może a i tak jak sugeruje zespół… spłoniemy w rock and rollowym piekle (tylko, że tam najpewniej katują w kółko tanie dicho ale nie ma co uprzedzać faktów).
Napisałem lżej w cudzysłowie, bo po bardziej wnikliwym wsłuchaniu się okazało się, że wagowo najnowsze dzieło nie ustępuje niczym dwóm poprzednim krążkom. Z czasem chyba nawet żre to skuteczniej niż poprzedniczka. Stylistycznie na trzecim krążku Black River nadal stoneruje w swoim stylu, tym razem otwierając się na dojrzały eklektyzm, który momentami nieco odstaje od tego co prezentowano w pierwszych latach istnienia (to w żadnym wypadku nie jest zarzut). Nie pomaga w tej materii Taff – są takie momenty, że gdybym nie wiedział, że to Black River to mógłbym się pomylić i uznać, że to Rootwater się reaktywował… tak wiem, poniosło mnie ale mam nadzieję, że udało mi się metaforycznie nakreślić swoje własne odczucia.
Produkcja na wskroś dopieszczona, na najwyższym poziomie, słychać, że nad płytą pochylono zachowując w pamięci odpowiednie proporcje brudu jak na stonerową płytę przystało.
Solidne czterdzieści minut energetycznego, zróżnicowanego grzania, którego przyjemnie się słucha. Szczęśliwie nie wyczuwam tu żadnego wyrachowania. Słychać, że nagrano tę płytę z potrzeby serca całego zespołu.
Niezmiernie ucieszył mnie powrót Czarnej Rzeki zwłaszcza, że po tak długiej przerwie można usłyszeć charakterystycznego gardłowego – szczęśliwie wszystko wskazuje na to, że jest w świetnej formie – Taff na płycie w swoim autorskim stylu żongluje całą paletą swych ponadprzeciętnych wokalnych możliwości.
Już nie mogę się doczekać aby po latach zobaczyć tę ekipę na żywo i pobawić się przy dobrze zaserwowanym zmetalizowanym rock and rollu.
Inne tematy w dziale Kultura