Jakiś czas temu przygotowywałam cykl recenzji Black Label Society. Pominąłem kilka pozycji, które z różnych przyczyn zbagatelizowałem. Postanowiłem naprawić ten błąd uzupełniając cykl o kilka z pośród brakujących płyt.
Order of the Black (2010) był jednym z bardziej wyczekiwanych płyt w całym dorobku Zakka. Po dosyć średniej Shot to Hell (2006) BLS powraca z jedną z najlepszych płyt jakie poczynił. To najmocniejsza płyta tegoż zespołu od lat, przy tym wręcz esencjonalna jeżeli chodzi o styl tego zespołu.
Płytę promowały trzy single, które otwierają ósmy album Black Label Society.
Szalone stado rumaków naciera od pierwszej sekundy „Crazy Horse”. Rasowe, wyżarte mustangi a nie jakieś rachityczne pożal się Boże kuce z Bronksu.
This flame of black which burns So bright
For the slaves shall never see
The apocalyptic end of the past
The new world shall forever be
The great conspiracy
The betrayal of God
The fires of revolution
Aimed at the heavens above
Drugi z singli to przebojowy, krzykliwy i przekorny „Overlord”. Bardziej masywne riffowanie, dekadencka atmosfera zostaje przełamana irytującym, prześmiewczym outro adorującego pana świata doczesnego…
Ostatnim z pośród wspomnianym jest „Parade of the Dead”, utwór ten zasilił bogaty arsenał pirotechnicznych popisów Zakka, który pisze utwory proste ale jakże zabójczo nośne. Tak było zawsze ale wróciła moc, której brakowało szczególnie na poprzedniczce. Na uwagę zwraca zwłaszcza srogi riff pod koniec utworu.
Po takich trzech sztosach następuje nagłe złagodzenie obyczajów. Wyciszenie #1 to przede wszystkim amerykańskie rzewne pianinko w tle i równie rzewny Zakk na przedzie. Frontman Black Label Society nie byłby sobą, gdyby nie wcisnął na płytę takiego przytulańca jak „Darkest Day”, który zresztą doczekał się co najmniej trzech wersji... Do takiej strony twórczości fani zdążyli się już przyzwyczaić. Zwłaszcza, że nie sposób odmówić muzykowi talentu do takich pieśni. Zakk czaruje delikatnymi i ciepłymi, południowymi melodiami skąpanymi w ciepłym blasku tęsknie zachodzącego słońca.
W „Black Sunday”, szybko wracamy do macierzy, przeciągniętym, gitarowym, chaotycznym zgiełkiem (jak na czarną niedzielę przystało). Dynamiczny o niespożytych zasobach energetycznych cios. Zakk po pierwszej (i nie ostatniej) porcji „użalania” się wrócił do wyższych rejestrów i szybszego krzesania gitarowych piorunów.
Leniwsze granie w „Southern Dissilusion”, świadczy o sprawnym rozplanowaniu aby dramaturgia płyty dobrze żarła (szkoda tylko, że ostatecznie zabrakło konsekwencji). W środku utworu temperatura zostaje podkręcona. Co jak co ale jednostajności zarzucić Zakkowi nie sposób. Świadczy o tym przeplatanie mocnych utworów balladami. „Time Waits for No One” mimo, że posiada potężny ładunek emocjonalny, iskrzący w głosie Zakka. Niestety całokształt przesłodzony jest aż za nadto.
Panie i Panowie, mamy zwycięzcę – „Godspeed Hellbound”. Po southernowym ulepku sprawiających, że oczy stają się potliwe, wreszcie dowalono tyle ile fabryka dała. To jest absolutny sztos tego albumu. Brudne, bezwzględne wiosłowanie jak za czasów debiutu, wsparte bezwzględnym nalotem dywanowym podwójnej stopy Willa Hunta (który za długo nie zagrzał miejsca w zespole). Po krótkim wyciszeniu, następuje błyskawiczny powrót do gruzowania wzbogaconego wyśmienitą solóweczką.
The war of heaven
Forever calling
Dying on the wings of the fallen
Zatrważający nastrój na wstępie, sączący się majestat tajemnicy niebiańskiej batalii. „War of Heaven”, posiada apokaliptyczny nerw, rozprzężony zostaje w rozświetlonej partii solowej kontrastującej z ponurą praca gitar.
Niestety Zakk Wylde przedobrzył z tymi ckliwymi cholerstwami. Tak, tak Ballada #3 pt. „Shallow Grave”… Najgorzej, że to się świetnie nuci. Tego typu zagęszczenie lżejszymi utworami przywodzi mi o od razu na myśl grzechy albumu poprzedzającego. Jednak mimo to Order of the Black (2010) broni się dzielnie. Broni się nawet pomimo to, że końcówka płyty została niepotrzebnie zmaszczona. O ile pierwsza część płyty była bogata w świetne utwory, to niestety finisz jest wyraźnie słabszy i poskładany jakby na siłę. Śmiało można było skrócić ten tę płytę o ostatnie pięć minut.
Czas na krótki popis do nieprzeciętnych umiejętności gitarzysty, to kolejne nawiązanie do początków działalności. „Chupacabra” brzmi jak na przyspieszonych obrotach...
Czas na nieszczęsny finał, w postaci „Riders of the Damned. Utwór jawi się jako zachowawczy na tle całokształtu, zaskoczyć może jedynie wpleciona niespodzianka, która jest tylko ciekawostką, niestety nic niewnoszącą.
The cold that burns,
the tides that drift away.
No more talks about tomorrow,
the past is gone and all that was today.
O zgrozo Order of the Black (2010) kończy „January”, będące słonecznym, akustycznym pitu pitu, którego stanowczo za dużo jak na jedną płytę.
Mimo, że na trzynaście utworów (w tym jeden to niespełna minutowy popis) aż cztery to ballady… to jednak (nie wiem jak to drań zrobił) ale album mnie urzekł. Jako całość zdecydowanie się broni, choć każdy pewnie będzie wstanie wskazać lepsze płyty w dorobku zespołu.
Okrągłe, pełne brzmienie, miejscami może zbyt sterylne ale mętniejsze produkcje już BLS miało w swym dorobku, więc ten eksperyment uważam za udany.
Na koniec dodam, że płyta ukazała się w paru wariantach z różnymi dodatkowymi utworami i kilkoma okładkami. Szczęśliwie kawałki te zostały zebrane i wydane na odrębnej płycie, o której traktować będzie następna recenzja.
Inne tematy w dziale Kultura