Michał Sędzikowski Michał Sędzikowski
218
BLOG

ŻYCZLIWOŚĆ KONTROLOWANA

Michał Sędzikowski Michał Sędzikowski Rozmaitości Obserwuj notkę 2

 

 

 

- Szukać polskiej żony? Cóż to za odrażający pomysł -  bez cienia skrępowania, zapytała mnie moja angielska szefowa, gdy odpowiedziałem jej, po co młodzi Anglicy jeżdżą do Polski

 -  Przecież Angielki są bez porównania lepsze – oburzyła się, - Chyba dość długo tutaj gościsz, żeby to zauważyć.  

Patrząc na jej wykrzywioną pogardą twarz, pokrytą grubą warstwą pudru, kose spojrzenie urażonej arystokratki, zastanawiałem się przez chwilę, jak jej najlepiej wyrazić, co myślę na ten temat, ale odpuściłem.

Przykro mi było tylko, że obok siedziała Polka – asystentka wampirzycy, która chyba już przywykła do obelg pod swoim adresem, bo nawet nie odwróciła głowy od monitora. Zastanawiałem się, czy widziała, że parę minut wcześniej jej starzejąca się szefowa, niby niechcący trącała mnie nogą pod stołem i prężyła mi przed twarzą głęboki dekolt.

- Poproś teraz Monikę żeby ci to skserowała – powiedziała, jakby sama nie mogła tego zrobić – tylko żadnego bełkotania po polsku.

Wściekłość falą gorąca zalała mi twarz, słowa cisnęły na usta - ten babsztyl był personifikacją wszystkiego, czego w tym kraju nienawidzę. Długo jednak czaiłem się na tę pracę, więc wbrew swojej krnąbrnej naturze postanowiłem trzymać gębę na kłódkę.

Czując się jak niewolnik Kunta Kinte ze słynnego starego serialu „Korzenie”, sztywnym krokiem podszedłem do pani Moniki.

- Możesz mi to skserować? – zapytałem po polsku i miałem wrażenie, jakbym za chwilę miał dostać batem przez plecy.

- Jasne – odpowiedziała pani Monika i ten jedyny raz postawiła się swojej dominie. Potem okazało się, że szpieguje dla niej, zwłaszcza donosi na Polaków. Tak czy inaczej, miałem przerąbane na dzień dobry. Co tam, nie po raz pierwszy i nie ostatni.

W kolejnej pracy, dostanie której wymagało przejścia wielu szkoleń i zdania licznych egzaminów (co zajęło cały rok), na moje powitanie wysłano Polaka. Nie wiem po co, skoro typ usiłował gadać ze mną po angielsku nawet jak byliśmy na osobności.

- Could you speak English please! - rzekł zimno kiedy udzielałem mu odpowiedzi w ojczystym języku.

- Tylko przy Anglikach – odparłem twardo – między sobą będziemy rozmawiać po polsku. - Znienawidził mnie i przestał w ogóle się odzywać. Odzywał się za to sporo do Anglików. Wiecznie wyszczerzony, nadskakujący, wybuchający gwałtownym śmiechem na każdy żart, wypowiedziany przez angielskiego kolegę, Pawełek szybko zaczął mi się kojarzyć z merdającym ogonem psiakiem, żebrzącym o resztki z angielskiego stołu. Niby go rozumiałem: poważna praca, prestiżowa, chce przetrwać, jednak skąd to uczucie obrzydzenia?

Wbrew zasadzie domniemanej niewinność i powitalnej życzliwości, każdy mój ruch  był obserwowany, a każdy błąd szeroko nagłaśniany. Znowu przerąbane na dzień dobry Ale co tam! Przyzwyczaiłem się już do walki w okrążeniu.

Podobno, emigranci dzielą się na tych, co się asymilują z nowym środowiskiem i na tych, którzy zamykają się w swojej narodowej enklawie niczym w bańce powietrza na dnie wrażego oceanu. Więcej jest tych, którzy rezygnują z integracji. Tutejsi publicyści często stawiają pytanie: co my jako emigranci chcemy wnieść do wielokulturowego społeczeństwa? Chciałbym pośpieszyć z odpowiedzią – tyle ile pozwoli się nam wnieść, czyli NIC. Żeby jednostka mogła wnieść coś do grupy, musi mieć punkty prestiżu. Nasze punkty narodowego prestiżu równe są zeru. Nie wiem jak to wygląda w innych krajach, ale zgodnie z moim pięcioletnim doświadczeniem w Anglii, a zwłaszcza w jej południowej części, w multikulturowym spektaklu Polakom przypada jedyna wolna nisza - pokornego lizusa, niechlubnie zajmowana przez takich Pawełków i Moniczki. Zgodnie z jej atrybutami, tubylcy wybaczą nam z łatwością głupotę, ale nigdy nie wybaczą nam indywidualności. Niejeden z nas musiał się z czegoś w pracy tłumaczyć. Z łatwością można się wyłgać brakiem wiedzy, narodowym zacofaniem. Ale niech spróbuje wytłumaczyć, że zrobił coś ponieważ uznałał, że tak jest lepiej, a nie daj Boże, jeszcze niech broni swego stanowiska i najgorsze, co może uczynić, to tłumaczyć, iż tak został nauczony na studiach w Polsce. Niedowiarkom powiem, iż mając w naturze przekorność, próbowałem tej sztuczki już wiele razy.

Ciekawym zjawiskiem jest też to, że chociaż jestem otwarty i wybitnie ekstrawertyczny, liczba moich angielskich przyjaciół, na przestrzeni pięciu lat, równa się: 1 cały Anglik, a to tylko dla tego, że przez tubylców został odrzucony. O dziwo, moje liczne polskie towarzystwo zaakceptowało go, bez zmrużenia oka.

Może wielu się nie spodoba mój kategoryczny ton, ale uważam, że w istocie Anglicy nie są w najmniejszym stopniu zainteresowani integracją. W najgłębszym poważaniu mają też to, co możemy wnieść do ich życia jako obca kultura i jedyne czego tak naprawdę od nas oczekują na gruncie społecznym, to byśmy grali swoją rolę w cyrku politycznej poprawności. Żeby integracja i wymiana międzykulturowa doszła do skutku, musi się ona rozgrywać również w sferze nieformalnej, a nie tylko na płaszczyźnie prawnych wytycznych. To, że coś nam się tu udaje, wynika jedynie z faktu, że lokalne społeczeństwo jest dobrze wytresowane batem owej poprawności, natomiast Polacy mają bardzo silną motywację i samozaparcie, dorównujące pierwszym amerykańskim kolonistom. Smutne ale prawdziwe – w gruncie rzeczy, prawie wszyscy walczymy tu w okrążeniu.

 

 

Moje obserwacje polskim okiem zachodniego stylu życia, nie wynikają z takiej, czy innej przynależności politycznej. Podobnie moje komentarze na temat polskiego społeczeństwa, widziane przez pryzmat mojego "zangielszczenia", nie wynikają z potrzeby promocji zachodnich wartości. Przez Polskę przetacza się fala przemian społecznych, przez kraje Zachodu fala rozczarowania degenerującą się strukturą państwa obywatelskiego. Przycupnąłem na skale zdrowego rozsądku, patrzę i komentuję. Jak ktoś będzie chciał mnie z niej ściągnąć bym dał się ponieść kolejnej ideologicznej fali, wezmę i kopnę.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Rozmaitości