Potrzeba współzawodnictwa była z ludzkością zawsze i zawsze ludzie chcieli rywalizować kto dalej, wyżej czy szybciej. Zawsze też ci najlepsi byli szanowani i podziwiani. Jednak to, co w stało się z taką rywalizacją w ciągu mniej więcej ostatnich stu lat staje się powoli absurdalne.
Pierwszy absurd to cały „wyczynowy sport profesjonalny”. Jeśli się nad tym obiektywnie zastanowić to sam fakt, że są ludzie, którzy całe swoje życie poświęcają temu, żeby skoczyć dwa centymetry dalej czy wyżej jest dziwaczny. Jeszcze dziwniejsze jest to, że są oni za to powszechnie podziwiani i w wywiadach szeroko opowiadają, jakie to poświęcenia stają się ich udziałem.
Wyobraźmy sobie, że poświęcam 10 lat swojego życia na doskonalenie utrzymania równowagi podczas stania na jednej nodze na słupku drogowym. Całe 10 lat nie robię nic innego, tylko trenuję. Po 10 latach jestem już mistrzem. Czy to spowoduje, że zostanę bohaterem narodowym? Oczywiście, że nie, może najwyżej napiszą o mnie w jakimś artykule o dziwakach. Ale jeśli powstałaby odpowiednia federacja zrzeszająca osoby tym się zajmujące, zorganizowano by mistrzostwa świata w tej dyscyplinie i jeszcze stałaby się ona dyscypliną olimpijską, to byłaby zupełnie inna rozmowa! Jeśli zdobyłbym medal w staniu na jednej nodze na igrzyskach, nagle stałbym się bohaterem narodowym i cały naród podziwiałby mnie za 10 lat moich wyrzeczeń.
Ten przykład pokazuje, że „profesjonalny sport wyczynowy” oderwany od opinii publicznej jest absurdalny. Nie chodzi tu o "pokonywanie granic" czy "udowadnianie że się da". Sensem działania każdego sportowca jest tylko i wyłącznie zabawianie publiczności. Jeśli nie ma publiczności, która byłaby zainteresowana wynikami jego pracy, cała ta praca – choćby nie wiadomo jak ciężka – nie ma żadnego sensu. W tym kontekście sportowiec niczym się nie różni od aktora czy muzyka – jego praca polega na zabawianiu tłumu. I oczywiście im większy ten tłum jest, tym lepiej na tym zarabia, o czym też już niedawno pisałem: "Za co polscy pilkarze dostaja pieniadze?"
W ten sposób doszliśmy do drugiego absurdu: fenomenu kibica sportowego. Rozumiem, że ludzie chcą oglądać zawody sportowe, bo jest to rodzaj przedstawienia, którego zakończenia prawie nigdy nie możemy być pewni. W przeciwieństwie do filmu czy sztuki teatralnej, zawody sportowe zawsze mogą skończyć się inaczej, a więc oglądamy je wiele razy i wywołuje to w nas emocje.
Jednak same emocje polegające na obserwacji zmagań zwykle nie wystarczą. Tak jak w kinie: potrzebujemy protagonisty i antagonisty. Dlatego podczas oglądania zmagań sportowych zwykle kibicujemy jednej ze stron. Prowadzi to często do absurdalnego obrzydzania sobie antagonistów. Wielu kibiców F1 dosłownie nienawidzi Maxa Vestappena czy (inni!) Lewisa Hamiltona. Kibice Barcelony nienawidzą Realu Madryt (i odwrotnie) chociaż wielu z nich nie było nigdy ani w Madrycie ani w Barcelonie. Jednocześnie wielu sportowców jest literalnie ubóstwianych przez ich kibiców, którzy widzą w nich zstępujące na ziemię bóstwa i chętnie całowaliby ślady ich stóp.
Karykaturalne rozmiary przybiera to podczas igrzysk olimpijskich i rywalizacji narodowej. Z wypiekami na twarzy obserwujemy zmagania w dyscyplinie o której nic nie wiemy i której zasad kompletnie nie znamy. Nie znamy także żadnego z występujących w niej zawodników. Jednak fakt, że jeden z nich ma na piersi (albo na plecach) napis „Polska” powoduje, że to jest właśnie nasz bohater z którym chcemy się utożsamiać, całym sercem jesteśmy z nim i czasem nawet wręcz modlimy się za jego zwycięstwo. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej absurdalnego?
--
Disclaimer: Sam jestem zagorzałym kibicem sportowym, więc ten tekst proszę potraktować jako formę samokrytyki...
Zachęcam też do przeczytania mojej drugiej notki na podobny temat: "Czy sport kobiecy wciąż jest kobiecy?"
Jestem informatykiem ale ponieważ interesuję się historią - staram się pisać o historii. Pasjonuję się znajdowaniem analogii pomiędzy historią a dniem dzisiejszym. Interesują mnie też różne interpretacje tych samych zdarzeń.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Sport