Patrzymy teraz wszyscy na naszą wschodnią granicę i dzielimy się na tych, którzy w imigrantach widzą biedne rodziny uciekające od biedy i prześladowań oraz tych, którzy widzą w nich ludzi obcych, którzy mogą zniszczyć nasz świat i na jego gruzach zbudować nowy własny. I, trzeba to powiedzieć, obydwie strony mają dużo racji.
Jednak ja dzisiaj nie będę pochylał się nad odpowiedzią na pytanie, czy imigrantów należy przyjąć czy odrzucić. Bo nasza odpowiedź na to pytanie moim zdaniem nic nie zmieni – chcemy tego, czy nie imigranci i tak do nas prędzej czy później przyjdą. Tak działo się zawsze w historii – biedni i zdesperowani ludzie przenosili się do bogatszych rejonów i na dłuższą metę nie pomagały żadne bariery ani mury. Pytanie brzmi: co wtedy się stanie?
Jak zwykle w takim przypadku warto zajrzeć do przeszłości. Narzucającym się przykładem jest imigracja Gotów do Imperium Rzymskiego (sam o tym parę lat temu pisałem). Goci uciekali przed Hunami w taki sam sposób, jak dzisiejsi imigranci uciekają przed talibami. Rzymianie zachowali się podobnie jak Europa teraz – najpierw zaczęli ich wpuszczać, potem stwierdzili, że może jednak nie. Nie było żadnej spójnej polityki co zrobić z tymi wpuszczonymi i zostali oni zamknięci w obozach dla uchodźców. Oczywiście szybko się z tych obozów wydostali i pomogli przejść przez granicę swoim niewpuszczonym pobratymcom. Co stało się potem? Rzymianie nie chcieli przyznać Germanom równych praw, traktując ich jak obywateli drugiej kategorii i Germanie się zbuntowali i zdobyli Rzym. No i zapanował chaos – nie było już jednego centrum władzy, cesarza i Pax Romana, była mozaika zwalczających się państewek. Goci i kolejni imigranci jak Alamanowie, Longobardzi czy Frankowie próbowali jakoś łączyć swoją kulturę z kulturą rzymską, jednak nie do końca im to wychodziło. W rezultacie mieliśmy do czynienia z wielkim regresem – znikały wioski, wyludniały się miasta, ludzie ubożeli. Trochę lepiej zaczęło się dziać dopiero po około 200 latach, gdy do władzy doszedł Karol Wielki i zaczął wprowadzać porządek.
Myślę, że jest to scenariusz, którego wszyscy się boimy. Jednak czy na pewno musi się to tak skończyć? Przyjrzyjmy się przykładowi znacznie nowszemu: fali imigrantów, która zalała Amerykę Północną w XIX i na początku XX wieku. Oczywiście ktoś może stwierdzić, że nie skończyło się to dobrze dla rdzennych mieszkańców Ameryki, którymi byli Indianie, jednak to stwierdzenie bardziej pasuje do wcześniejszej fali imigracji w XVII i XVIII. W XIX wieku Stany Zjednoczone były już ustabilizowanym krajem w którym rządzili „White Anglo-Saxon Protestants”. Kraj dysponował ogromnymi terenami uprawnymi (odebranymi Indianom), wielkimi bogactwami naturalnymi i generalnie ludziom żyło się w nim wygodnie i przyjemnie (przynajmniej białym ludziom). W tym czasie w Europie panowała wielka bieda, wojny, zwiększało się zaludnienie i brakowało zasobów. Nic więc dziwnego, że wielu Europejczyków podjęło dramatyczną decyzję, aby rzucić wszystko i udać się „za chlebem” do Ameryki.
Ktoś powie – nie można porównywać tej sytuacji, przecież w tamtym przypadku nie było różnic rasowych czy kulturowych: Europejczycy przyjeżdżali do byłych Europejczyków. Jednak nie ulega wątpliwości, że różnice kulturowe pomiędzy imigrantami a wpółczesnymi im mieszkańcami Stanów Zjednoczonych były ogromne. Przyjeżdżali niepiśmienni chłopi nieznający języka, nieznający zwyczajów, nierozumiejący prawa obowiązującego w USA. Dodatkowo większość z nich to byli katolicy z Włoch, Polski czy Irlandii, którzy nie rozumieli też religii i przekonań autochtonów. Nie mówiąc już o Żydach z Polski i Rosji. Gdy znajdowali pracę w przemyśle, wielu z nich po raz pierwszy widziało jakąkolwiek maszynę. Tak więc ich szok kulturowy był wielokrotnie większy niż szok kulturowy dzisiejszych imigrantów z Iraku czy Syrii.
Imigranci nie byli także skłonni do asymilacji. W Nowym Jorku i innych miastach tworzyli własne dzielnice: Little Italy, Greenpoint, Brownsville, Little Odessa, Chinatown. Pomimo tego jednak nie skończyło się to wielkim kryzysem jak w Imperium Romanum. Imigranci nie przewrócili porządku w USA, nie rozpoczęły się wojny włosko-irlandzkie czy polsko-żydowskie. Dlaczego tak się stało? To kluczowe pytanie i bardzo jestem ciekawy propozycji odpowiedzi na nie czytelników tego tekstu.
Od razu jednak zaznaczam, że z góry odrzucam odpowiedzi w stylu: „bo Włosi i Żydzi to porządne narody, nie to co ci Arabowie”. Wystarczy sprawdzić, skąd pochodził najsłynniejszy człowiek, który współtworzył firmę Apple a potem kto zaprojektował dla tej firmy hardware do pierwszego iPhone’a (inna osoba), żeby stwierdzić, że Arabowie w USA też radzili sobie dobrze.
Mam swoje dwie teorie na temat tego, dlaczego ogromne rzesze imigrantów w końcu zasymilowały się w USA. Pierwsza to brak tak zwanego „liczenia”. Dobrze to przedstawia historia o tym jak na bankiecie spotykają się dyrygent z Europy i USA. Ten z Europy mówi: „U nas nie ma żadnych uprzedzeń rasowych, mam w orkiestrze czterech Żydów i trzech Turków i nikt nie robi z tego problemu”. Ten z USA odpowiada: „U mnie chyba też są jacyś Żydzi i chyba przedstawiciele jakichś innych narodowości, ale nie mam pojęcia, którzy to są”. No właśnie: w USA przynależność narodowa czy rasowa nie była czymś pierwszorzędnie i jednoznacznie identyfikującym człowieka. Człowiek jest kimś, kim jest – definiują go jego umiejętności i predyspozycje. Nikogo nie interesuje, czy jesteś Polakiem czy Niemcem, ważne żebyś dobrze wykonywał swoją pracę.
I to prowadzi do drugiej fundamentalnej cechy Amerykanów. Są oni świetni w wydobywaniu i promowaniu ludzi utalentowanych. Możesz być z dowolnej klasy społecznej, być dowolnej rasy, mieć mało lub dużo pieniędzy – jeśli ktoś zobaczy w tobie potencjał, to możesz osiągnąć wszystko. Mit „od pucybuta do milionera” to nie tylko frazes. A pamiętać trzeba, że wiele konfliktów na świecie wynika z tego, że pewne ambitne i zdolne jednostki nie są w stanie wybić się w społeczeństwie (z powodu swojej narodowości, pochodzenia społecznego czy wyznania). Te jednostki gromadzą wokół siebie innych nie tak zdolnych ale gotowych pójść „za mądrzejszym” i organizują przewroty. Tak zrobił na przykład niedoceniany przez Rzymian Alaryk.
W USA ambitne jednostki są odnajdywane, promowane i zajmują pozycję odpowiadającą ich predyspozycjom. Dlatego syn włoskiego imigranta Fiorello La Guardia mógł zostać burmistrzem Nowego Jorku a Patrick Kennedy został znanym politykiem w Bostonie zaledwie 35 lat po tym jak jego rodzice przypłynęli z Irlandii.
Pytanie brzmi, czy my w Europie potrafimy w ten sposób wykorzystać potencjał imigrantów (którzy i tak przyjdą do nas, czy tego chcemy, czy nie). Patrząc na to, jak dla wielu powodem do zajadłych sporów jest problem, czy Mikołaj Kopernik był Polakiem czy Niemcem albo czy Nikola Tesla był Serbem czy Chorwatem mam niestety jak najgorsze przeczucia…
P.S. Proszę nie odczytywać tego tekstu jako peanu na cześć Ameryki. Ameryka miała swoje problemy rasowe i nie zamierzam temu zaprzeczać. Jednak akurat w przypadku imigracji z Europy w XIX i XX wieku poradziła sobie doskonale.
Jestem informatykiem ale ponieważ interesuję się historią - staram się pisać o historii. Pasjonuję się znajdowaniem analogii pomiędzy historią a dniem dzisiejszym. Interesują mnie też różne interpretacje tych samych zdarzeń.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka