Za dwa dni, o północy z wtorku na środę, zaczyna się w kolejna kampania "40 dni dla życia". Jest to już akcja o zasięgu światowym, biorą w niej oficjalnie udział osoby ze Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii, Danii, Anglii i Irlandii Północnej. A ja piszę o tej akcji dlatego, że mam nadzieję, że nieoficjalnie przyłączy się do niej wiele innych osób na całym świecie.
Celem akcji, która trwa już od 2007 roku jest zdelegalizowanie aborcji na całym świecie. W czasie poprzednich sześciu kampanii (początkowo miały one miejsce tylko jesienią, teraz są także w okresie Wielkiego Postu) zmobilizowano ponad 350 tysięcy osób w 307 miastach w każdym z amerykańskich stanów, w sześciu kanadyjskich prowincjach, trzech australijskich stanach, w Północnej Irlandii i Danii. Ponad 11 500 parafii wzięło w niej udział i 1811 nienarodzonych dzieci zostało uratowanych przed zabójstwem. I to tylko tych, o których wiadomo organizatorom. Ile kobiet postanowiło urodzić nie informując nikogo związanego z tą akcją – wie tylko Bóg.
Dodatkowo 35 osób pracujących w klinikach aborcyjnych wypowiedziało pracę, pięć takich placówek zamknęło swoje podwoje bezpośrednio po akcji, ponad 850 artykułów napisali o niej dziennikarze w lokalnych gazetach, nagrali audycji radiowych i programów telewizyjnych… I pewnie te statystyki nie uwzględniają artykułów na Frondzie, czy moich felietoników. Akcja ta dała nam coś jeszcze. Dała nam nadzieję, że aborcja, jak wcześniej niewolnictwo, zniknie z cywilizowanego świata i stanie się czymś niewyobrażalnym.
W Polsce, Bogu dzięki, nie ma młynów aborcyjnych. Nie ma "klinik", które zajmują się tylko mordowaniem niewinnych ludzkich istot. Ale jeżeli nie zaczniemy czegoś robić teraz, to może się zmienić. Kudłaty jest niezwykle pracowitym stworzeniem i jedyne czego od nas oczekuje, to tego, byśmy nie robili nic. Każdy z nas może połączyć się duchowo z tymi, którzy aktywnie uczestniczą w akcji, modląc się przed placówkami aborcyjnymi i poszcząc w tej intencji. Post i modlitwa są dostępne dla każdego, niezależnie od miejsca pobytu.
Jak bardzo te akcje przeszkadzają osobom związanym z przemysłem aborcyjnym przekonałem się naocznie sam, trzy lata temu, w 2007 roku. W ostatni dzień akcji, w niedzielę wieczór nikt się poza mną nie pojawił. Ja akurat wyruszałem w trasę, więc po południu podjechałem ciężarówką pod klinikę i postanowiłem, modląc się, zostać tam do północy. Zapaliłem znicze, ustawiłem tablice z napisami, ułożyłem kwiaty. O północy był koniec naszej akcji, a ja w pierwszym momencie chciałem zabrać sobie na pamiątkę jakąś tabliczkę z napisem informującym o niej, ale później pomyślałem, że jednak je zostawię. Zostawię też płonące świece. Akcja formalnie się skończyła, ale przecież rano ludzie zaczną jechać tamtędy do pracy, zaczną przychodzić pracownicy do okolicznych magazynów, czy pacjentki do kliniki. Niech więc zostanie jak jest.
Okazało się jednak, że o zakończeniu kampanii nie zapomniała właścicielka kliniki. Przynajmniej myślę, że to była właścicielka, albo może lekarka tam pracująca. Gdy bowiem po północy poszedłem do ciężarówki i zabierałem się do dalszej podróży, zobaczyłem jak na parking przed kliniką (gdzie nam nie wolno było nawet wchodzić), zajechał piękny, nowy Mercedes klasy S i wyszła z niego elegancka kobieta. Szybko zgasiła znicze, zabrała kwiaty i tabliczki, posprzątała cały teren przed kliniką, powyrzucała wszystko do śmietnika, obeszła budynek dookoła, sprawdzając, czy wszystko jest w należytym porządku i odjechała do domu. Zrobiła to w nocy zapewne dlatego, że spodziewała się, że już nikogo nie będzie i że jej nikt nie oskarży o ingerowanie w legalny protest odbywający się na neutralnym gruncie. My bowiem nie przebywaliśmy na terenie prywatnym, ale na trawniku leżącym między kliniką a ulicą, należącym do miasta, a więc będącym miejscem publicznym.
Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, jak ważne jest prowadzenie takich akcji. Jeżeli ona doskonale pamiętała termin zakończenia protestu, jeżeli chciało się jej w zimną, niedzielną noc przyjeżdżać pod klinikę tylko po to, żeby upewnić się, że nie ma po tej kampanii żadnych śladów, to znaczy, że nasza działalność jej przeszkadzała, powodowała zmniejszony ruch w interesie, może prowokowała pytania, czyli inaczej mówiąc, była skuteczna. Zmniejszony biznes, mniejsze obroty w takiej przychodni to przecież nic innego, niż uratowane ludzkie istoty. A więc z pewnością warto było to robić.
Poniżej kilka zdjęć. Pierwsze właśnie z roku 2007. Mój ostatni wieczór w czasie mojej pierwszej akcji. Kolejne fotki to "Łańcuch życia" jesienią 2008 roku. Akcja nie związana bezpośrednio z tamtą, choć z nią połączona. Jednej niedzieli w czasie "40 dni" ludzie dobrej woli tworzą łańcuch życia, stając wzdłuż ulic miast, w pobliżu ruchliwych skrzyżowań, modląc się i informując. Na zdjęciach ostatnich nasz biskup, Peter Jugis, którego spotkałem także jesienią 2008 roku pod kliniką aborcyjną, gdzie modliłem się wraz z innymi osobami. Biskup Peter po prostu przyjechał swoim starym, podniszczonym Buickiem, przyłączył się do naszych modlitw, potem zamienił parę słów z każdym z nas i odjechał do swoich obowiązków. Bez eskorty, dziennikarzy, PR-owców. On tego nie zrobił dla prasy, on to robi z potrzeby serca.






A ja po prostu chciałem zachęcić każdego z Was, by się do nas przyłączył. Nikt z nas nie zrobi wszystkiego, ale każdy może zrobić choć trochę. Może modlitwa, może jakieś wyrzeczenia w tych 40 dniach. Może post o chlebie i wodzie? I różaniec każdego dnia? Uratowane dzieci podziękują Wam, gdy się wszyscy spotkamy w niebie.