Było to w czasach, kiedy Polska nie nazywała się Polska, tylko inaczej, a ukazy i swody zakonow nadawał sam batiuszka car. W niewielkim miasteczku miał odbyć się odczyt. Nie byle kogo. Oto Polny Kamień - a tak uroczo nazywała się mieścina - nawiedzić miał sam pan red. prof. Nadobny. Przybył punktualnie i wysiadłszy z powozu kroki swoje skierował wprost ku ustawionej na środku rynku beczce po śledziach. Wspiął się po stopniach zaimprowizowanych schodków, wzrokiem potoczył po tłumnie zebranych mieszkańcach i podniósłszy nadobnie palec zaczął: - Nieuki i żule! Głąby i analfabeci! Wielki was spotkał zaszczyt, że przybywszy do brudu i smrodu waszego w poczuciu obowiązku, który jeno oświeceni odczuwać mogą, mądrość swoją w dusze wasze nieuczone wleję i rozumy sparchaciałe poruszę. Tu przerwał i koniec palca zakrzywił, wzrok wbił w horyzont i kontynuował: - Oto kultura wasza przaśna, kuchnia o niestrawność przyprawia, muzyka wasza plebejska, a rękodzielnictwo nic nie warte. W tym miejscu przerwał ponownie i do kieszeni sięgnął surduta. Chwilę pogmerał i wyjąwszy wielką, kraciastą chustę nosem zatrąbił w nią potężnie i uroczyście. Ze swadą i energią kontynuował odczyt, mieszkańcy słuchali oczarowani, tylko jedno pacholę schyliwszy się czegoś szukało u dna beczki, pośród trawy i kaczeńców. Coś znalazło wreszcie - kartę jakąś pomiętą - i wspinając się na palce red. prof. Nadobnemu podać chciało. Lecz ten, choć kątem oka spostrzegł niebożę, splunął tylko i ręką dziecko pacnął, bo myślał, że pacholę za nogi chce go w geście uwielbienia objąć. Nie dostrzegł, że nie objąć, ale zgubę wręczyć, która z kieszeni surduta mu wypadła, kiedy po chustę sięgał. Pacnięte dziecię ciężko na pupę klapnęło w trawę, pomiędzy żołte kaczeńce. Gębę rozdziawiło, jakby to płaczu i nuże kartą potrząsa, żeby nieporozumienie wyjaśnić. Ale gdzieżby tam prof. red. uwagę zwracał na glisty! Łajał i mędrował, przyszpilał i pytał retorycznie, a na dziecię nie patrzył wcale. Odtrącone pacholę tymczasem kartę przed oczy sobie podsunęło i wysunąwszy języka czubek sylabizowało w trudzie i znoju. Kiedy ciężka praca końca dobiegła zmieniła się twarz pacholęcia. Na pulchnej twarzy barwny wykwitł mu rumieniec, czoło przecięła cienka kreska, usta zacisnęły się zawzięcie... Raptem wstało i jak z rozmachem beczki nie kopnie! Ta się zachwiała, profesor rękami bezradnie zamachał, chwila jeszce i ciało nadobne z wrzaskiem przeraźliwym poszybowało z rękami rozłożonymi ku niebu - ale to przez chwilę - a zaraz po pokonaniu najwyższego punktu trajektorii lotu, loty obnizyło i runęło w błoto. Cisza się uczyniła, a w tej ciszy jeno się szlochanie matki szalonego pacholęcia dało słyszeć. Wreszcie burmistrz z twarzą zmartwiałą przerażeniem krok wprzód postapił, a bojąc się na czcigodnego gościa skapanego w kałuży spojrzeć nawet, wpił mordercze spojrzenie w nierozważne dziecię. - Jakżeś mógł, Jasiu? - wyszeptał pobladłymi wargami. Ale się wcale nie stropiło nieboże, jeno dłoń z papierem w niej zaciśniętym burmistrzowi pod nos podetknęło. Burmisztrz binokl założył i papier do binokla zbliżywszy na głos odczytał, co na papierze stało napisane: "Potwierdza się wypłacenie rubli dziesięciu i kopiejek czterdziestu pięciu za rozpoznanie nastrojów ludności w mieście Polny Kamień i za sporządzenie listy obywatelów mogących stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa Świętego Cesarstwa Rosyjskiego i miłościwie nam Panującego Cara, oraz dostarczenie ich do lokalnego cyrkułu." Podpisano: Policmajster Skalistyj.
Dobranoc Państwu
Inne tematy w dziale Polityka