Rolex Rolex
222
BLOG

MOJE RZECZPOSPOLITE/1

Rolex Rolex Polityka Obserwuj notkę 1

Motto:

 

Są trzy pieśni, wyrosłe z jednego pnia, jak trzy rosochy drzewa: jest pieśń duszy ludzkiej, jest pieśń boga ludzkiego i pieśń oddechu szatańskiego. Od tej ostatniej schną rośliny. 

Przysłowie ludów dalekiej Syberii

 TRYPTYKU CZĘŚĆ PIERWSZA  

Dwór stał na wzgórzu otoczony topolami, pośród lasów i łąk wschodniej Polski. Dwór jak dwór. Typowy. Ganek z białymi kolumnami, spadzisty dach kryty gontem, przed gankiem podwórze, po którym wałęsały się swobodnie, jak to w Polsce: drób, świnie, psy i co tam jeszcze się akurat chowało. Ani zadbany, ani zaniedbany. Gospodarzem we dworze był pan Henryk. Odkąd owdowiał sam dbał o interesy majątku i szło mu całkiem dobrze: z roku na rok zadłużenie gospodarstwa rosło w przyzwoitym, arytmetycznym postępie. Procesował się z umiarem: nigdy więcej niż sześciu spraw na raz nie toczył. Pieniaczem nie był! Z dworu do najbliższego miasteczka było kilometrów dwanaście; a jak się chciałoby wybrać drogę przyzwoitą, utwardzoną, to trzydzieści. Niedaleczko. Za łąką była za to wieś i karczma. Tam nikt ze dworu nie zaglądał, bo w piwnicach były lepsze, własnej roboty trunki, w zapasie pozwalającym na przetrzymanie najbardziej zatwardziałych szykan prohibicyjnych, a pewnie i przez ćwierćwiecze. Położenie dworku wydawało się być, jak widać z opisu, bardzo przyjemne, choć, jak się miało okazać, nie było wcale aż tak fortunne. Dość jeśli powiem, że przyniosło i ten dramatyczny skutek, że okolica przeżyła o jedną okupację więcej, niż pozostałe części obszaru Rzeczpospolitej. Z domowników był jeszcze w dworku a Henryka teść, jedyne co pozostało z wiana małżonki nieboszczki. Starszy Stanisław kłopotliwy nie był: mało co chodził, najczęściej siedział na ganku, koniecznie w konfederatce na głowie i pruł z guldynki do gawronów. Szkody im zresztą nie robił, nigdy nie trafiał, bo albo jeszcze nie wypił i mu się ręce trzęsły, albo wypił za dużo i słabo widział. Wzrok miał kiepski, ale i tak sokoli jeśliby go przyrównać do stanu słuchu - głuchy był jak pień i chociaż używał trąbki, to więcej zgadywał niż usłyszał, co mu zresztą zupełnie nie przeszkadzało toczyć konwersacji swobodnych, na dowolne tematy, jakie zamarzyło mu się zaimputować swoim rozmówcom. Oprócz nich było jeszcze: dwóch parobków, Jędrzej i Maciej, młodych chłopków, dla których nie starczało roboty i jedzenia w rodzinnej wsi, kuchta i jej pomocnica, koniuszy i Ptakosiu - stary sługa, który robił za eksponat, obok szabli, ryngrafu i mebli. Razem siódemka nie licząc gości, tak że w jednej chwili więcej niż kilkanaście osób we dworze nie bywało. Sercem domostwa był gabinet a Henryka. Było to miejsce niemalże sakralne, ustępujące w świętości jedynie kaplicy dobudowanej do lewego skrzydła przez protoplastę zamieszkującej dwór gałęzi rodu, strasznego dewota. W bibliotece, której ściany wyłożone były po sam sufit książkami, wolne miejsce pozostawiono jedynie na komin i na pas ściany biegnący ukośnie znad paleniska ku sufitowi, wzmocnionemu solidnymi, poczerniałymi ze starości dębowymi belkami. Na tym wolnym od książek miejscu zawiesił gospodarz jedynie krzywą szablę, co widziała ze trzy powstania i wojnę z czerwoną zarazą oraz ryngraf z Matką Boską z Częstochowy, też pamiątkę rodzinną po skrzydlatych, pancernych przodkach. Książki piętrzyły się nad drewnianą podłogą wyściełaną perskim dywanem, przytłaczały mahoniowy sekretarzyk i fotel z powycieranymi od rąk oparciami. Ustawione były w rzędach, z Biblią Wujka na eksponowanym miejscu, tuż obok pełnej reprezentacji dzieł narodowych wieszczów, wspomnień, pamiętników, poradników rolniczych, podręczników wojskowych i dzieł historycznych. Wszystkie oprawione były w skórę z wielką pieczołowitością, z wytłoczonymi i wypełnionymi złotą farbą tytułami.

Henryk słynął w okolicy z wykształcenia. Dorównywali mu jedynie proboszcz i adwokat z pobliskiego miasteczka, choć właściciel majątku wcale tak nie uważał. Zupełnie niedawno, w okolicy, pojawił się prawdziwy książę, który życie spędziwszy poza granicami, zjechał był wreszcie w rodzinne strony na kanikułę tak nieszczęśliwie, że go tu wojna zastała i póki co wrócić do swoich majątków zamorskich nie mógł. Bywał u a Henryka, ku zadowoleniu wszystkich, jako że do tej pory zawsze musieli brać Ptakosia na czwartego do kart, a ten albo zasypiał, albo się mylił, co im zabawę psuło. Widomym znakiem wyższości a Henryka w wykształceniu było to, że wszystkich trzech ogrywał. Czasami odpuszczał i dawał się odegrać, ale tylko po to, żeby jeszcze przyszli. Ta wybaczalna nieuczciwość w grze była jednak zbędna, bo przychodziliby i tak, wabieni nadzwyczajną erudycją gospodarza. Bo też i opowiadaczem był pierwszorzędnym! Zawsze, kiedy zaprosić miał gości, to przywdziewał na tę szczególną okazję swój galowy mundur. Na piersi pyszniły się wojskowe odznaczenia, wśród których poczesne miejsce zajmował krzyż Virtuti Militari pierwszej klasy. Henryk zasłużył sobie na ten krzyż, choć o okolicznościach owych zasług mówił niechętnie. Trzeba go było trzy razy prosić. No może dwa. Czasami wcale nie trzeba było go prosić, wtedy niechętnie opowiadał nieproszony. Ale nigdy dwa razy podczas jednego spotkania! A ponadto nie nudził, przedstawiając za każdym razem nieco inną wersję wydarzeń. A gawędziarzem był bajecznym. Odkąd skończył lat siedem uczestniczył we wszystkich europejskich bitwach i potyczkach. Był i na Krymie, i pod Sewastopolem, i w Japonii, i nad Marną. Organizował zamach na Cara i samemu Bronisławowi Piłsudskiemu podawał bombę. Stał na łódzkich barykadach w 1905. Był w polskim Wehrmachcie i w Legionach, z Hallerem był w Rosji, a doradzał mu we Francji. O mały włos nie znalazł się w Magdeburskiej Twierdzy, co okazało się na tyle szczęśliwe, że zdążył na rozbrajanie Niemców w Warszawie. Co niewątpliwe - bronił Lwowa, doradzał Dmowskiemu w Wersalu, poniósł klęskę w Cieszynie, ale tylko na skutek zdrady. Zaliczył Powstanie Wielkopolskie i trzy Powstania Śląskie, w przerwach wojennej aktywności na froncie wschodnim. Przerwy te miały straszliwe zresztą konsekwencjami dla losów wojny na wschodzie. Kiedy zajmował się Śląskiem, pękła polska obrona i bolszewicy dostali się pod Warszawę. W samą porę zdążył z powrotem, aby stanąć obok Marszałka, zafrasowanego Weyganda i zmartwionego Rozwadowskiego i szepnąć im do ucha: “Tędy”, - wskazując palcem na mapie okolice rzeki Wieprz. Nigdy nie dbał o to, by splendor Bitwy Warszawskiej spłynął na niego “Niech tam już będzie geniusz Marszałka, bo to, miedzy nami mówiąc i tak był genialny człowiek, tyle że - spuszczał z zawstydzeniem oczy - brygadier! Ale polityk największy w naszych dziejach! Niech tam będzie, że Cud nad Wisłą! Prawda i to, że człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi... No i zaprzeczyć nie można, że to Rozwadowski moją sugestię najpierwszy, panie dzieju, złapał, a i Sikorski sprawił się świetnie w potrzebie... Ale nie dbam oto - po czym zapalał się gniewem - A wiecie panowie Bracia, że te huncwoty pismaki ani słowa nie wspominają o moim udziale w bitwie niemeńskiej? Bądź tu prorokiem we własnym kraju!”

Sami widzicie: nic dziwnego, że dom tak wybitnej osobistości był domem chętnie odwiedzanym przez sąsiadów.

Pan Henryk niby to sarkał, narzekał, że mu tu się te zatabaczone dziady, sąsiady, panie, klechy, truciciele i inne bakałarze schodzą, ale jak z jakiej przyczyny ich przez dwa dni nie oglądał, to zaraz listy słał, albo i od razu konie, każąc ich zwieść, choćby i przemocą. W tym tygodniu miał urwanie głowy, bo nie dość, że się znowu mieli zleźć - na siódmą - to mu jeszcze doniesiono, że jego bratanek - artysta, pacykarz, bzdurpisarz, enfant terrible, słowem: zakała całej rodziny, Dyzio, zjedzie popołudniu. Wszystko przez wojnę z tym kurduplem Hitlerem, która na nieszczęście nie szła jakoś za szczególnie dobrze. Już i ta pociecha, że lada dzień spodziewano się ruszenia Anglii i Francji. Pomstował pan Henryk całe rano na tego tandetnego niemieckiego malarzynę, który mu tu na głowę, przez swoje szaleństwa, Dyzia w progi sprokurował. Pieklił się, w Ptakosia laską rzucił aż się mało co, psiakrew, nie połamała, a byłoby szkoda, bo stara i wygodna. Kuchtom w kuchni złorzeczył, stajennego złajał, gajowego obsobaczył. Ale, co zrobić, gość w dom, Bóg w dom, choć akurat w przypadku Dyzia pan Henryk miał daleko idące wątpliwości. Dziewuchy we wsi będzie bałamucił - to pewne, piwnicę trzeba zabezpieczyć, bo szlachetnych trunków na tego opoja szkoda. Z parobkami się będzie bratał, w kościele wiercił i oczami przewracał - wstyd spersonifikowany. Dyzio! A żeby on ze trzy lata miał, to jeszcze i pal diabli. Aleć to dojrzałe chłopisko! Pięćdziesiątka na karku. No, niby jeszcze młody, mleko pod nosem - mruczał pan Henryk - któremu stuknęła była osiemdziesiątka, a przecież czuł się rześko i nieraz ze swoim teściem, który miał dziewiętnaście lat więcej i dożywał we dworze swych dni, potrafili parę butelczyn wytrąbić i prawie nic po nich widać nie było. Tak spali! Miał jeszcze pan Henryk taką wątpliwą nadzieję, że się kuzyn Nikodem gdzie na drodze zagubi, co mu się nierzadko zdarzało, bo mu co i rusz najprzeróżniejsze do głowy przychodziły fanaberie, ale nadzieja owa rozwiała się niczym sen złoty około trzeciej, kiedy to przed ganek zajechał automobil załadowany po brzegi nie tylko Dyziem, ale całą kompanią komediantów!

- Pozwoli stryj, że przedstawię - zaprezentował Dyzio ustawioną w szeregu trójcę swoich towarzyszy - Hela Poświdrzalska - diwa warszawskich teatrów a przy tym moja ostatnia narzeczona, ten długi a smutny to Ziezio Pohulankiewicz - poeta albo malarz, już nie pamiętam, przyjaciel mój serdeczny od lat dziecinnych, a ten niski a gruby to Tocio Gwiazdomorski - krytyk literacki, czyli człowiek posiadający wybujałe ambicje za to nie posiadający za grosz talentu. Panna Hela dygnęła dystyngowanie przed panem Henrykiem udając, że się wstydzi i spłoniła się (szelma!) wystudiowanym rumieńcem (jak ona to robi?), Tocio Gwiazdomorski ukłonił się wytwornie zdejmując cylinder, który, jak się okazało, miał od góry dziurę na jakieś dziesięć centymetrów, zaś Ziezio Pohulankiewicz ani się nie ukłonił, ani nie dygnął, ani nie drgnął nawet, tylko bąknął coś niewyraźnie i chyba nie po polsku.

- No to zapraszam - Pan Henryk rad nie rad wskazał gościom drogę do dworu - Ptakosiu! - dawaj tu! Bagaże na pokoje wnieś, a szybko!

Nie czekając na wypełnienie swojego życzenia, jako że znając starego sługę nie od dzisiaj wiedział, że szybko to on się nie pojawi, podał rękę pannie Heli, elegancko ją całując przy tym w dłoń w rękawiczce, i - jak damę w pierwszej parze poloneza - poprowadził ku drzwiom. Za nim gęsiego podążyli: Dyzio, Tocio i na końcu Ziezio, z naburmuszoną i skwaszoną miną, jakby go coś bolało. Jak już się urządzili w przygotowanych pokojach i trochę odpoczęli, spotkali się na obiedzie w jadalni. Pan Henryk mimo scen dramatycznych prezentowanych od samego rana, w głębi ducha cieszył się z gości. Głównie dlatego, że lubił hulanki, a kończyły mu się ostatnio preteksty. Ale również i dlatego, że liczył na wieści ze stolicy i ze świata - radiu nie wierzył do końca, podejrzewając - i słusznie - że w czas wojenny podlega ono cenzurze.

Na obiad podano kuropatwy, szparagi i młode ziemniaki. Chłopskie jadło jak to w czas wojenny. Goście rzucili się najpierw w milczeniu na pożywienie, widać nie za bardzo mieli się gdzie posilać w drodze.

- Widzi stryj - mówił Dyzio obgryzając kość - Gnaliśmy tu do stryja na złamanie karku, bocznymi drogami, byle dalej na wschód. Na głównych drogach rzeka ludzka nieprzebrana, a hitlerowcy, - mmmm - zademonstrował dłonią linię lotu koszącego - niczym Hunowie, tak te cywilne zbiegowiska tłuką jak karaluchy. Krwi na drogach, jakby kto wiadrami lał, ręce pourywane, nogi, głowy... Mówię ci, stryju, co za malownicza panorama, godna pędzla najwybitniejszego z malarzów, Goyi naszych czasów. Może Ziezio byś się zabrał?

- Nie jestem malarzem! - warknął Ziezio zezując straszliwie znad talerza.

- Ano tak, przyjacielu, już mi to koko mózg do reszty zeżarło, ty przecież wiersze piszesz. Poeta! Czy na tym świecie można jeszcze pisać wiersze ? - zamyślił się i zapatrzył gdzieś w kąt.

- Wierszy nie piszę i wypraszam sobie - odburknął Ziezio robiąc tymczasem zeza zbieżnego.

- Komponujesz? - ucieszył się Dyzio - To najwspanialsza, najczystsza ze wszystkich sztuk! I jak oddaje nieoddawalne!

- Nie komponuję - westchnął Ziezio - skrobiąc się ogryzioną kością w czoło.

- To co ty, do diabła, robisz? - Dyzio obejrzał go sobie dokładnie jak głowę wbitą na pal przed chatą czarownika plemienia Hudż-Bong w Natalu.

- Jestem fordanserem - wyjaśnił godnie Ziezio i się nadął.

- Fordanserem? - ucieszyła się panna Hela - To sobie zrobimy wieczorem bal! Jakie to szczęście, że zabraliśmy patefon.

- A, to pyszne! - Tocio bił z radości dłońmi po kolanach - to myśmy go wczoraj wieczorem zapakowali do automobilu myśląc, że to nasz przyjaciel Ziezio, a tu taka pomyłka!

- Hm - zafrasował się Dyzio - Faktycznie, w rzeczy samej, Ziezio był jakby szerszy w barach - zamrugał oczami jak krótkowidz, kiedy chce na powrót złapać ostrość widzenia - Ale podobny... A cóż stało się z Zieziem?

- Może go trafiła bomba? - próbował zgadnąć Tocio - pewnie rozprysnął się w barwną paletę kolorów z cichym: puf...

- A jeśliś ty nie Ziezio, to kto? - zaniepokoił się Dyzio - Albo poczekaj, nie mów nic - rozkazująco zakazał mu mówić - Pijesz jak Ziezio, nieprzystojnyś jak Ziezio i głupiś jak Ziezio. To znaczy, żeś ty Ziezio - Zmarszczył nos - tyle, że w zupełnie nowym futerale!

- Dobrze powiedziane, Dyziulku, tak lapidarnie i ordynarnie zarazem - rozszczebiotała się panna Hela.

- Znaczy się, że panów szanownych znajomość datuje się od niedawna bardzo? - inteligentnie odgadł pan Henryk.

- Od wczora - wyjaśnił fordanser strzelając kośćmi palców - urządzali bibę w mieszkaniu tego pana - wskazał na Tocia - i zapłacili mi, co bym noc całą przetańczył z zaproszonymi paniami, jeśli im przyjdzie ochota. Rano było bombardowanie, ale tak byłem zmęczony, że usnąłem pod kredensem w kuchni, a obudziłem się na pół godziny przed dojechaniem tutaj.

- Proszę przyjąć najszczersze wyrazy ubolewania - skłonił się sztywno pan Henryk - a na przyszłość radzę z panami tymi, a z moim bratankiem zwłaszcza, nie wchodzić w żadne alianse, bo się pan obudzisz na księżycu. To są, panie, degeneraci...

- A to prawda - Dyzio nadział na widelec szparag i zaprezentował współtowarzyszom obiadu - zdegenerowaliśmy się do szczętu w dwudziestym wieku. Z obrzydzenia.

- Jak to, z obrzydzenia? - nie mógł pojąć pan Henryk.

- A tak to - drogi Stryjku - pooglądaliśmy sobie rewolucję, demokratyczną ewolucję, parlamentarną prostytucję i wybraliśmy degenerację. Gorzej nie brzmi a przyjemniejsza i, pomimo wszystko, w lepszym tonie i guście.

- Ha! - nie mógł nadziwić się pan Henryk - Nie będę się z tobą sprzeczał, wszystkie te rzeczy rzeczywiście jakoś nie brzmią za dobrze, a na degeneracji to ja się nie znam w ogóle, prawdę powiedziawszy. Tylko mi się zdaje, biorąc pod uwagę wszystko to, co dociera do tej głuszy o twoim prowadzeniu się w Warszawie, że dobrze ty się, Dyziulku, nie prowadzisz.

- Ależ oczywiście, że nie - perorował Dyzio - prowadzę się najgorzej jak potrafię i to dosyć heroicznie. Aż mi ostatnimi czasy już sił i zdrowia nie starcza i bardzo się muszę starać, ażeby utrzymać ten wysoki poziom złych nawyków.

- A byś się ustatkować mógł, tobie już pięćdziesiątka stuknęła, Dyziulku - doradzał dobrotliwie pan Henryk.

- Mowy nie ma - zaperzył się Dyzio - Gdyby Stryj tyle co ja wiedział i czuł, i tyle znosić musiał to też by się stryj dobrze nie prowadził.

- Jak ty to zawsze pięknie Dyziu tłomaczysz - uśmiechnęła się panna Hela zalotnie do narzeczonego.

- A pani, przepraszam - zwrócił pan Henryk ku niej swe dobrotliwe oczy - od dawna pozostaje z mym bratankiem w narzeczeńskim związku?

- Chyba... - zafrasowała się panna Hela - Już nie pamiętam. Albo od poniedziałku od piątej, albo od wtorku od ósmej...

- Sodoma i Gomora - wzniósł pan Henryk oczy ku sufitowi - Tylko się przed gośćmi, co tu się zaraz zjadą nic nie wygadajcie, bo mnie cała okolica weźmie na języki i cały mój autorytet ziemski legnie w pyle...

- O, to spodziewa się pan szanowny gości? - zaciekawił się Tocio.

- Tak, tak - sąsiady moje tu zjadą, bardzo zacni. Ksiądz proboszcz okolicznej parafii, pan mecenas, a nawet prawdziwy książę, co miał to nieszczęście, że po dwudziestu latach nieobecności w ojczyźnie na kanikułę zjechał pół roku temu. Bardzo wykształceni ludzie, bardzo... i dlatego was proszę, przez wzgląd na gościnę, którą u mnie macie, żebyście tych swoich błazeństw zanadto nie urządzali...

- Ma pan moje słowo - huknął się Tocio Gwiazdomorski w pierś i wsadził sobie szparaga w butonierkę.

- Zagram dla pana Barbarę Radziwiłłównę. Albo nie, lepiej Bonę. Czy też woli pan nieszczęśliwą Marię Stuart? Albo Joannę D’Arc? - z przymilnym uśmiechem zapytała Hela.

- Wszystko jedno - byle sugerowało wyższe sfery - pokornie zgodził się pan Henryk kontent, że mu idą na rękę.

- Ja nic grał nie będę. Co zrobię, to od mojego humoru zależy, dam adwokatowi prztyczka w nos, albo i księciu! - zawrzasnął Dyzio, zły, że mu stryj towarzystwo tak łatwo przekabacił.

- Ja dam ci dziesięć złotych - spojrzał na niego pan Henryk błagalnie.

- Pięćdziesiąt i trzy litry kminkówki - Dyzio był nieubłagany.

- Niech już będzie - rwał z głowy siwe włosy pan Henryk. Negocjacje zakończyli w samą porę, bo przed dom zaczęli się zjeżdżać goście i właśnie rozpoczęli konwersację z dziadkiem na ganku. Pan Henryk zerwał się, żeby ich wybawić z opresji. Zamknął za sobą drzwi do jadalni i wkrótce usłyszeli jego tubalny głos.

- Młodzież się z Warszawy zjechała w ten czas wojenny i odpoczywa w jadalni. Póki co więc proszę, wejdźcie panowie do salonu. Zaraz kawę przygotuję, a kolacja będzie na jaką siódmą...

- Nie ufa nam - uśmiechnął się Tocio - Dusza człowiek ten twój stryj. W ogóle, tu na prowincji to jacyś inni ludzie...

- I ma rację, że nie ufa - wtrącił się fordanser grobowym głosem.

- Ty, tancerz za dziesięć groszy, a co żeś się tak rozgadał? - próbował go przywołać do porządku Dyzio.

- Panie - fordanser znów strzelił palcami, a palce miał grube jak orczyk - Niech pan nie zapomina, żeś mi pan ani grosza za całonocną robotę nie zapłacił, a ja się tam z szanownym stryjem pana na nic nie umawiałem, więc jak tu zaraz zrobię bal, to lepszy jak na Gnojnej...

- Ile chcesz? - zapytał Dyzio wściekle poirytowany.

- Dychę i litr kminkówki. Za rozłąkę z rodziną i występy na prowincji - przekalkulował oglądając sobie niezbyt czyste paznokcie.

- Dobra, ale będziesz pan robił za sekretarza ministra.

- Nie ma sprawy. Nie takie rzeczy się robiło. Tylko w jakim ministerstwie?

- Może być Kultury i Oświecenia Publicznego - zaproponował Tocio wietrząc dobrą zabawę.

- Może być, kultura i oświecenie publiczne - pikuś, pięć klas się ma...

W takie poubierani role zasiedli wieczorem do kolacji, za suto i pięknie zastawionym stołem. Miejscowi byli wielce zachwyceni, że tacy oficjele poprzyjeżdżali z Warszawy, bo i ta czarnowłosa baronówna Poświdrzalska taka dystyngowana i piękna, a ten minister taki rzeczowy i konkretny, no i pan redaktor Pohulankiewicz o stosunkach międzynarodowych z taką rozprawia swadą, a nawet ten pisarz, bratanek pana Henryka, o którym już nie raz słyszeli nie najlepsze rzeczy, widać, że się ułożył trochę, zmądrzał, zresztą nic to dziwnego, skoro zaczął przebywać w tak wysokich sferach. Pan Henryk tylko łypał zaniepokojony na nich, czy się maskarada nie wyda, ale szło komediantom świetnie.

- Niech nam pan redaktor powie czym się to wszystko skończyć może, a? - zagadywał proboszcz Eustachy Tocia.

- No... - Tocio przełknął kęs pulardy - jak to na wojnie, może być różnie. Wszystko zależy jak się szybko alianckie wojska stawią w pole na niemieckiej, zachodniej granicy. Może to trwać - od pięciu tygodni do trzech miesięcy nawet. Pewne, że Niemcy na długo utkną na naszych liniach obronnych na Wiśle.

- Tak, tak - wtrącił mecenas - to nasza pierwsza, naturalna linia obrony, tam utkną na długo. A co w sferach rządowych o tem mówią? - zwrócił się do fordansera.

- Tego powiedzieć nie mogę, wie pan, tajemnica rządowa. Jedno pewne - dobrze będzie, napijmy się!

- To ci odpowiedź dyplomaty!- zachwycał się mecenas.

Potem, w miarę jak ubywało trunków ziemianie zaczęli na szczęście bardziej skupiać się na sobie nawzajem i kontynuować spory polityczne, które wieść zaczęli jeszcze przed ćwierćwieczem, zawsze z tym samym, czyli żadnym skutkiem.

Pozostawieni sobie, po drugiej stronie stołu, komedianci też nareszcie wrócić mogli do właściwego im swobodnego stylu rozmowy. Tak i utworzyły się dwie konwersacje równoległe; będziemy relacjonować je obie, naprzemiennie, aby właściwie oddać smak i atmosferę tego cudownego wieczoru, choć w relacji tej posłużymy się wrażeniem, które ktoś później, o spotkaniu owym sobie wytworzył i zapisał.

 

 

 

* * *

 

Niniejszym raportuję, że w dniu wczorajszym, ja - Ptakoski Marian kapral Milicji Obywatelskiej wraz z plutonowym Gruszką Janem i szeregowymi: Łopatą Zenonem i Dołowym Zdzisławem, dokonaliśmy zasadzki na członka reakcyjnej bandy podziemnej kierowanej przez wrogie nam ośrodki na Zachodzie. Dom, w którym przebywał członek bandy reakcyjnej został nam wskazany przez ob. Katelmana Bolesława - jurystę, członka Partii - spontanicznie. Do wewnątrz rozkazałem wkroczyć szeregowym a plutonowy miał ubezpieczać pod oknem. Ja od frontu miałem ubezpieczać. W tej samej chwili, kiedy szeregowi dokonywali wejścia do pomieszczeń tam znajdujących się, członek bandy podziemnej zdetonował granat odporny dostarczony mu prawdopodobnie przez wrogie ośrodki dywersji i sabotażu albo przez hitlerowców. W wyniku tego wybuchu szeregowi i plutonowy zginęli na miejscu. Po kilkukrotnym wezwaniu do poddania się, zgodnie z przepisami, wtargnąłem do pomieszczeń, gdzie natknąłem się na szczątki luckie. Pszedmioty znalezione w pomieszczeniu wskazywały, że szczątki nalerzały rzeczywiście do członka bandy podziemnej, jak to: duża ilość zeszytów, książki o tematyce burrzuazyjnej, na przykład: Mały Książę albo Nowe szaty cesarza, ołuwki... Zwłoki nie nadawały się do rozpoznania. Nie znalazłem też żadnych dokumentów na nazwisko. Dołączam pismo, pisane przez NN członka bandy podziemnej, ołuwkiem, prawdopodobnie, w chwili zgonu, którego treści nie rozumiem ale powstało u mnie wrażenie, że to może być szyfr, który służy do przekazywania istotnych informacji bez wzbudzania podejrzeń naszych organów. Kapral Milicji Obywatelskiej Ptakoski Marian 

Rękopis (dołączony do akt wraz z raportem, Sygnatura 6919/3260/M/P

 

 

PAN HENRYK (z ożywieniem):

No niechże się panowie nie dadzą prosić. Dość zmartwień - martwmy się, kiedy czas po temu, a przy stole porzućmy troski. Pan książę szczególnie dziś nieswój?

KSIĄŻĘ (wzdycha po francusku):

Peuh - frasuję się bardzo wiadomościami jakie słyszę o notre pouvre Pologne. Coś mi się zdaje, że wojna nie idzie po naszej myśli.

PAN HENRYK (z ukrytym szyderstwem):

Raptem ma się pan książę, o co frasować, jak się sytuacja ustabilizuje, to znowu pan wyjedziesz

KSIĄŻĘ (z dystyngowanym oburzeniem):

Co nie znaczy, że los jej jest mi obojętnym. Twierdza-Krzyżtoporscy zawsze stawali w obronie wiary, honoru i ojczyzny

MECENAS (konfidencjonalnym szeptem, bardzo głośno):

Częściej zastawiali niż stawali

KSIĄŻĘ (z godnością)

Zastawiali swoje, pili za zastawione, stawali nigdy trzeźwi! To nasza dewiza rodowa.

MACENAS

Pozostaję w pewności, że dewiza ta, w dzisiejszem, młodym, pokoleniu, mało popularna... Zastawić nie ma co, pić nie ma za co, umierać trzeba na trzeźwo.

PAN HENRYK (twardo)

Otrzymali od nas wolną i niepodległą, niech o niego walczą i umierają. Choćby i na trzeźwo!

XSIĄDZ EUSTACHYNemo enim patriam quia magna est amat, sed quia sua.MECENAS

Za cały posag po nas mają ekspektatywę bohaterskiej śmierci albo... szaleństwa...

TOCIO (do Dyzia)

Powiedział: lewatywę?

DYZIO

Mniej więcej... Skutek podobny...

(Tociowi dyskretnie)

Nie uwierzysz łachudro, ale po raz pierwszy w życiu mojem poczułem się Polakiem...

 

TOCIO (z miną zmartwioną)

To straszne Dyziu, bo odkąd pamiętam byłeś raczej łajdakiem.

DYZIO (zmartwiony jeszcze bardziej)

Bo bycie łajdakiem wśród Polaków było czymś wielce oryginalnym i ekstrawaganckim. Ale coś czuję, że rodzaj, wśród którego tak udatnie pasożytowaliśmy całymi latami zdaje się dążyć ku absolutnej zagładzie.

Nadchodzą czasy łajdaków... Łajdackie czasy...

 

TOCIO (marszczy się pociesznie i wykrzywia)

Więc powinieneś się czuć jak ryba w wodzie...

DYZIO (kręcąc głową)

Mylisz się półinteligencie mój. Moje łajdactwo było autokreacją, przejawem mojej indywidualności, graniem... i teatrem. A czas, co nadchodzi, to czas łajdaków z natury. Sztuczne łajdactwo nic się liczyć nie będzie.

TOCIO

Więc dobrze - zostań Polakiem!

DYZIO

Ale to zbyt heroiczne!

TOCIO

Komiczne!

DYZIO

Na zgodę: groteskowe!

TOCIO

Niechże będzie.

PAN HENRYK

Mogą nadejść i takie pokolenia, które i tej ekspektatywy mieć nie będą. Chcesz złotą polską jesień, polskie maje, sierpnie? Łba nie chowaj, ale łba nadstawiaj. Albo się przechrzcij.

XSIĄDZ EUSTACHY (żegna się):Extra Ecclesiam nulla salus!KSIĄŻĘ (kicha dwa razy po francusku)

Peuh-peuh. Wolę Argentynę - klimat bardziej suchy. Mówię o klimacie, nie o ojczyźnie, która jest abstraktem. (Na stronie, o panu Henryku): Ale mnię ten aktywizm demokratyczny mierzi, soldateska!

PAN HENRYK (z naciskiem):

Czynem, stawaniem się, konkretem (na stronie, zjadliwie, o księciu) Peuh, peuh - zatabaczona kukła!

MECENAS (na stronie, o panu Henryku):

Socjał-barbarzyńca!

PAN HENRYK (na stronie, o mecenasie):

Bergsonista!

XSIĄDZ EUSTACHY (o wszystkich):

Heretyki!

DYZIO (rozpalony)

Ty się przyjrzyj, bydlę jedno. Patrz i słuchaj! Widziałeś ty Paryż?

TOCIO

Nie raz... ale nigdy dokładnie...

DYZIO

A Rzym? W Rzymie byłeś?

TOCIO

Chyba... Już nie pamiętam...

DYZIO

Londyn? Awinion? Florencję? Kolonię? Monachium? Madryt?

TOCIO

Za dużo na raz, kołowrotu jakiegoś z tobą dostanę. Wszędzie byłem... ale nic nie powiem...

DYZIO

Nie mów bydlę, patrz i słuchaj... duch tych miejsc... Ja też tam byłem. Wszędzie szukałem ducha... Nic nie znalazłem, tylko kamienie, ruiny... A teraz widzę, gdzie się to wszystko podziało: więcej w tej kukle, księciu, ducha Kapeta niż we współczesnych Paryżanach, więcej Savonaroli, Benedyktów, Franciszków, Tomaszów w tym starym klesze z zapadłej wsi niż w Italii... Patrz na wuja! W nim cały Rzym siedzi... Marek Aureliusz, Seneka, Kato... Nie masz tego dzisiaj w Rzymie!

TOCIO

Wszystko się w nich zalęgło? Jak jaki wirus...

DYZIO

Czerw cywilizacji!

TOCIO

Ale... jak sam twierdzisz... zdycha... jak od penicyliny...

DYZIO

Zaraz zdechnie, jeszcze chwila tylko...

TOCIO

I co będzie potem?

DYZIO

Grzyby... pleśnie, sporofity kultury - kultura grzybia!

TOCIO

Wyuzdanie? Perwersja? Hip! Hip! Hurra?

DYZIO

Żarty! To możliwe jako margines. Powszechne może być tylko zbydlęcenie.

TOCIO

To i co?

DYZIO

Pstro! Ciebie też zaduszą, bo nie pasujesz.

TOCIO

Ucieknę!

DYZIO

Głupi! Dokąd?

TOCIO

W pampę! Będę lamy pasał!

  PAN HENRYK (z podstępnym uśmiechem)

Posłuchajmyż, co do powiedzenia ma mecenas o tem.

 MECENAS:

O czym? O klimacie?

PAN HENRYK:

O położeniu politycznym, dzisiejszym, i możliwych jego międzynarodowych implikacjach. Pan chyba ze szkoły się wywodzi narodowej. Rad bym wiedzieć, co obóz ten do powiedzenia ma wobec zmian, które obserwować możemy.

MECENAS (marszcząc czoło bardzo):

Cóż, położenie nasze dzisiejsze wydaje się trudnym, acz nie beznadziejnem. Choć sprawa ta wydaje się zawilsza, niż ją dotychczas przedstawiano, doszedłem do wniosków pozytywnych.

Oto, bez dwu zdań, naród nasz, na skutek nierozwagi politycznej obozu rządowego, który mamiony mirażami kolonialnej potęgi siły narodowe rozproszył i na łup wydał organizmów, które w danej historycznej sytuacji, jaka się w Europie wytworzyła po pierwszej wielkiej wojnie, okazały się być bardziej drapieżnemi, a przez to bardziej dostosowanemi do realiów geopolityki...

PAN HENRYK (przerywa niegrzecznie wykład):

Wielcem się zafrasował, bo w życiu mało jest rzeczy przykrzejszych nad te, jak stanąć przychodzi w sprzeczności z ludźmi, których się ceni i poważa. Otóż ja uważam, a to właśnie w jawnej sprzeczności stoi z sądem, który o rządzie naszem raczył był pan wydać, że żaden oto rząd, w sytuacji geopolitycznej, jaka ona była, nie sprostałby tragicznemu splotowi wydarzeń. Bywa i tak w historii powszechnej, że fortuna się koligaci... z wrogami naszymi. Zaburzenia dziejowe o wielkiem nasileniu szykowały się wszak już dawno. Febra ludowych przewrotów wprawiała w konwulsje ciało Europy od dwu wieków z okładem. Przepadła Francja Królewska, Austria i Rosja Carów, któż to prorokować mógł?

KSIĄŻĘ (przez nos):

O tem wrzeniu to pan Henryk pewnie niejedno powiedzieć może, wszak, jeśli mnie pamięć nie myli, pan sam we własnej osobie nam się tu chwalił, że za młodu był terrorystą.

PAN HENRYK (ubodnięty do żywego):

Ale - patriotą!

XSIĄDZ EUSTACHY (z twarzą natchnioną poetycko, złożywszy dłonie na piersiach, przedrzeźniając):

Nowy ideał wieków, pełen czarów, jak z granitu wykuty, osmalony dymami pożarów, wielki a piękny... i przeraźliwie niechrześcijański.

PAN HENRYK (na stronie, o Xsiędzu Eustachym):

Klecha!

MECENAS (usiłując wrócić do wykładu):

Naród, chociażby długo uciśniony, nie utraci warunków niepodległego bytu, kiedy, zamiast wyczerpywać się w nieustannej ekspektoracji swoich uczuć, umiał będzie skupić się w sobie i rozkorzenić ziarno przydeptane stopą szatańską.

KSIĄŻĘ (z ukontentowaniem):

Cóż słyszę, mecenasie, futuryści wydorośleli?

 

XSIĄDZ EUSTACHY (z ukontentowaniem jeszcze większym):

I się ochrzcili...

MECENAS (na stronie, o księciu):

Rycerzu papierzany!

 HELA (do siedzącego obok fordansera)

Nawet połowy nie rozumiem... Nuda... A Dyziulek tylko z tym swoim Tociem rozmawia, a mnie nie zabawia wcale... Ach! (zagląda pod stół) Zniszczyłam bucik!

FORDANSER

Kupisz se panna drugi. A im się o to, na mój rozum, rozchodzi, że z Polską to już kaplica...

HELA

Ale tak na mur?

FORDANSER

No, wygląda, że na mur.

HELA

To co teraz będzie?

FORDANSER

Jeszcze nigdy tak nie było... żeby się na pół litra nie dało zarobić... Tu kupisz, tam sprzedasz... Na bal uzbierasz... A panna też sobie jakoś radę dasz - masz talenta! (Omiata ją bydlęcym wzrokiem)

HELA

Pan się hamuj!

FORDANSER

Tylko po co?

KSIĄŻĘ (wznosząc palec nadobnie, z francuska): Ces gen-là supposent la nature et la societé humaine autres que. Dieu ne les a faites et qu’elles ne sont réellement... I tu tkwi błąd w myśleniu - i pana Henryka, i pana Meceneasa. Słusznie całkiem pan mecenas zauważyć raczył, że kluczem do przetrwania, ce qu’on appelle, owo skupienie. Ja się jednak pytam, kto się skupić może? A jeśli mi demokraci odkrzykną, że każdy, że pospołu, to ja się zapytam: z jakim skutkiem? Rzecz jasna, co każdy wie, ze skupienia jednego wychodzą rzeczy piekne i szlachetne, ze skupienia się drugiego - przestępne i szpetne, a jeszcze innemu skupienie się spowoduje bóle brzucha i niestrawność. Skupienie skupieniu nierówne, bo i rozumy nierówne. A panowie futuryści chętnie zapominają o tym, że wszelkie zgromadzenie, z natury swojej ma strukturę hierarchiczną! I są stany, które pracują koło spraw społecznych w skupieniu, a są i takie, które około spraw społecznych nie pracują wcale, bo się na tym nie znają, bo i znać się nie mogą. Pracują w pocie czoła koło spraw własnych albo i lokalnych, jak który ponad przeciętnosć wyrasta, i swoim trudem pomnażają dorobek całości, ale pod przewodnictwem szlachetnych. Ile by to śmiechu było, gdyby się do woli powszechnej odwoływano w sprawach geometrii albo stratygrafii! Bo to są sprawy zawiłe! To ja się pytam, czy kierowanie sprawami narodu wielomilionowego, podejmowanie sojuszy, wszczynanie wojen, zawieranie rozejmów i pokojów, polityka skarbowa, to są sprawy błahe i przystępne? (Książę ostatnie niemalże wykrzyczał, potem zamilkł i się nadął)  XSIĄDZ EUSTACHY (potakując): In regno nati sumus... Deo parere libertas est! PAN HENRYK (Podnosząc się i drepcząc ku radiu na kredensie)Dość tych deliberacji, zobaczmy, co radio podaje.(Włącza. Czekają w milczeniu, aż się rozgrzeje)RADIO (skrzekliwie)...Bez wypowiedzenia wojny, łamiąc traktat o nieagresji wkroczyła w granice Rzeczpospolitej armia sowiecka...XSIĄDZ EUSTACHY (kryjąc twarz w dłoniach): Finis Polonia! 

No i radio nie kłamało, bo za jakieś dwie godziny pojawili się Sowieci. Zajechali przed ganek wojskowym samochodem. Jeden, widać oficer, przyzwoicie ubrany, ze skórzanym mapnikiem. Dwaj pozostali - pożal się Boże na takie wojsko - łachudry straszne: szynele pocerowane i brudne, pepechy na sznurkach; twarze żółte i płaskie, podobni do siebie jak bracia bliźniacy. Weszli do dworu jak do siebie. Pan Henryk wyszedł ku nim, żeby ich spotkać w drzwiach, wyjaśnienia jakieą przyjąć albo informacje chociaż, ale go bracia bliźniacy sowieccy wzięli zaraz na cel i musiał ustąpić. Oficer słowem nie odezwawszy się wlazł do jadalnego, gdzie zmartwiałe siedziało towarzystwo, za nim Azjaci, a za nimi - papawszy w plienu - pan Henryk.

Oficer omiótł spojrzeniem towarzystwo, wzrok jego zatrzymał się na księdzu i pannie Heli, dłużej na potrawach na zastawionym stole, a ślinę przełknął kiedy dostrzegł butelkę.

- Burżuje, a! - wyrzekł wreszcie po dłuższej chwili milczenia.

- Pan oficer do stołu zasiądzie, skoro już w gościnę przyjechać raczył - bez entuzjazmu zaproponował pan Henryk.

- W gościnę? - Zdziwił się oficer - Ja u siebie. Z dzisiejszym dniem s’dies Sowietskij Sojuz. Wsio nasze - i zatoczył ręką koło.

- Ale wódka nasza. pan się napije, panie oficerze... - zaoferował niespodziewanie Tocio prezentując butelkę, do połowy napełnioną przeźroczystym płynem. Pan Henryk zmarszczył się gniewnie za plecami sowieta, na takie rozporządzanie jego osobistym dobytkiem. Dziadek też, chociaż słów nie zrozumiał, to intencje odczytał i gwałtownie poruszył białymi wąsami.

- I towarzyszy żołnierzy niech pan oficer do stołu zaprosi. Od dzisiaj wszak wszyscy jesteśmy równi pod panowaniem słońca ludzkości towarzysza Stalina.

- A - ucieszył się Rosjanin - widzę, że u was nie tak źle z klasową świadomością jak opowiadali. Dawaj - skinął na bliźniaków - budietie z polskimi pany samogon pili.

A was - tawariszcz Poljak, - pokazał palcem na Tocia - zrobimy przewodniczącym miejscowego sowieta.

- Z prawdziwą przyjemnością - ukłonił się Tocio - Zawsze marzyłem o wsparciu płomienia proletariackiej rewolucji swoją dialektyczną twórczością.

- Gnida - syknął mu Adwokat w ucho, lecz on udał, że nie słyszy.

- O! - posmutniawszy przyjrzał się zawartości butelki - To będzie za mało, zdecydowanie za mało. Zaraz, na jednej nodze pobiegnę po pełną dla awangardy ludzkości. Przepadł w sieni, podejrzanie długo go nie było, lecz wrócił niosąc wielką, półtoralitrową flachę z żółtawą zawartością.

- Mój jarzębiak! - jęknął pan Henryk, a dziadek wpił się w Tocia morderczym spojrzeniem.

- Najlepsze, co tu mamy - wyjaśnił sowietom Tocio i zaczął ustawiać przed nimi kieliszki.

- Wot, czto? - zdziwił się oficer podniósłszy szklaneczkę - W naparstku pić nie budiem, szklanki dawaj, bystro!

- Ależ, proszę bardzo - Tocio podał trzy, z kredensu. Napełnił płynem a reszcie porozlewał wódkę z pierwszej butelki.

- No to wasze zdrowie - wzniósł do góry swój kieliszek - Za Stalina, za Związek Sowiecki, za Lenina i innych waszych świętych i proroków!

Sowieciarze przechylili szklanki i natychmiast wysunęli je przed siebie - Nalej jeszcze, towariszcz Poljak, dobre...

Spełnił ich żądanie i wnet zawartość szklanek znikła w przepastnych gardzielach. Tocio czekał z butelką w ręce, patrząc na nich czujnym i skupionym wzrokiem, jak myśliwy na rysia.

Oficer odstawił szklankę i zamarł jakby go zamroziło, nic się nie odzywając. Drugi nie zdążył odstawić i wciąż trzymając swoją w dłoni, wpatrywał się półotwartymi, skośnymi oczami w obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej nad stołem, a trzeciemu, bliźniaczo podobnemu do drugiego szklanka wypadła z dłoni roztrzaskując się o kamienną podłogę; łeb opadł na pierś na zwiotczałej nagle szyi. Wszyscy zastygli zaskoczeni. Trwała ta statyczna scena długie chwile, aż pan Henryk zamachał im ręką przed twarzami.

- Czymżeś ich pan struł? - zapytał kiedy nie dopatrzył się żadnej fizjologicznej reakcji.

- Dosypałem im koko i meskalinę - wyjaśnił Tocio z teatralną manierą .

- Czyś ty na głowę upadł?! - zdenerwował się Dyzio.

- A niech mają, burżuazyjną degenerację raz a całą gębą - wspaniałomyślnie oświadczył Tocio. - Kici, kici - pokiwał żołnierzom małym palcem. Ci, nie reagowali, zastygli jak słupy soli, patrząc przed siebie wybałuszonymi oczami.

- Wrrr - zawarczał więc na nich Tocio, ale też, bez większych rezultatów.

Nic zresztą dziwnego, bo wszyscy trzej, jak jeden mąż, widzieli Tocia w pomniejszeniu jak jeden do stu, a ponadto w barwach wściekle pomarańczowych.

- Died moroz - zdrewniałym szeptem jak mgła wydobyło się wreszcie z jednego z nich a minę miał przy tym wniebowziętą.

- Niet - zaprzeczył drugi wyciągając rękę jakby chciał coś uchwycić - Eto karakan, tolka takij boljeje krasiwyj, oranżowyj...

- Karakan? - obraził się Tocio - A wiecie wy, że wy nie żyjecie i trafiliście do nieba, zaraz będzie sąd ostateczny...

- Niebo... Nieba niet - nieprzekonanym głosem oświadczył oficer prostując się lekko.

- No może i fakt - Dyzio wsparłszy się na rękach pochylił nad stołem wpijając swoje oczy szaleńca w mętne oczy tamtego - Ale, w co nie wątpię, jest piekło...

- Piekło... - jak jeden wymamrotali bliźniacy a ten, który na chwilę usnął, teraz się ocknął i wyglądał na zagubionego.

Oficer tępo wglądał w zawieszoną nad nim dyziową fizjognomię, która zasłoniła cały świat. Kontemplował z niezwykłą dokładnością i wyrazistością detalu, a przy tym synchronicznie, bruzdy zmarszczek wokół pałających szaleństwem oczu, mięsistość fioletowych warg i błysk psich zębów wystających spomiędzy, spiczastość odstających uszu prześwietlonych lampą, haczykowatość nosa. Na samym czubku tego nosa tkwił czerwony pryszcz i to tak jakoś przestraszyło go najbardziej.

- Kto ty? - zapytał zdrewniałymi ustami, a serce ujęła mu, po raz pierwszy w życiu, metafizyczna trwoga.

- Twoje ja - wysyczał teatralnym szeptem Dyzio.

- Kak eto - ja. Ty - nie ja.

- Ty to już nie ty. Ja to ty.

- To kto ja?

- Nikt - wzruszył ramionami Dyzio - Najwyższe osiągnięcie waszego nihilizmu - Ty - to nikt. Już nigdy nie powiesz o sobie: ja.

Pobudzone diabelską mieszanką koko i meskaliny neuronowe magistrale sowieckiego oficera wypełniły się bezładnie pędzącymi korowodami elektronów, które zderzały się bezradnie tworząc zatory i korki komunikacyjne. Tak powstawały impulsy elektryczne o trudnym do przewidzenia natężeniu, a to z kolei - co powie wam każdy materialista - jest podstawą pojawiania się myśli. Myśli więc pojawiały się w równie stochastyczny sposób, a nawijały się na jeden szaleńczy wątek, którego powstania materializm nie potrafi ująć w swoją siatkę pojęciową - wątek samoświadomości osoby jako myślącego bytu. “Jestem czy też nie ma mnie” kołatało się po głowie oficera. “Czy prawda, co mówi nos z pryszczem, czy też nos mnie zwodzi? Bo jak nie ma mnie, to czym jest to coś co myśli, że nie ma go wcale? A jeśli nie ma mnie, to nie ma i sojuza, i Stalina, i niezwyciężonej armii, a wszystko to kłamstwo, wyobrażenie tego, który nie istnieje, nie istniejące więc wyobrażenie.” Myśli wirowały z zawrotną szybkością nie dając się zatrzymać, aż utworzyły dokładny myślowy kołobłęd. Silnie działająca na niespodziewający się takiego ataku centralny układ nerwowy mieszanka narkotyków utrwaliła ten stan dookolnej gonitwy już na zawsze. Dyzio, dostrzegłszy, że odniósł psychiatryczny sukces usiadł zadowolony na krześle i założył nonszalancko nogę na nogę.

- Zrobiłeś mu pan kiełbie we łbie - podsumował seans fordanser i znów strzelił palcami (a były jak orczyk grube).

- Myślę wszakże, że w tym stanie będzie bardziej szczęśliwy - odparł Dyzio swobodnie patrząc spod wpółprzymkniętych powiek na dopiero co uformowane warzywo.

- Ach, cóż to jest szczęście? - zafrasowała się panna Hela.

- Szczastie - powtórzyli bliźniacy i wpili się w nią rozmaślonymi, skośnymi oczami.

- No właśnie, Dyziulku - pan Henryk zwrócił się do siostrzeńca - Może byś tak zahipnotyzował jeszcze tych dwu...

- Zbyt niski poziom - powiedział bezradnie Dyzio. Nie dotrę... Niech Tocio spróbuje...

- A co to ja jestem? - obruszył się wezwany nie na żarty - Czy ja się nadaję do tresowania pcheł? Też jestem inteligent! Niech fordanser się zabierze... e... znaczy się pan sekretarz...

- Betka - zmarszczył się pogardliwie fordanser i strzelił palcami. (A były jak orczyk grube). Wstał i jego ogromna postać zasłoniła światło na chwilę. Przysiadł się do żołdaków przepraszając księdza i objął obu na raz długachnym ramieniem.

- Wiecie, koleżkowie szanowni - zaczął miękkim głosem, jakby opowiadał bajkę - Że trafiliście wraz ze swoim komandirem do zaczarowanej krainy, jakiej nigdy wcześniej nie widzieliście...

- Nie widieli - powtórzyli jakby już zahipnotyzowani i półprzytomni ze szczęścia w tych jego objęciach.

- A widzicie - dobrotliwie pokiwał fordanser głową - Tu wszystko jest inne niż w tej waszej zasr... o przepraszam - skłonił wypomadowaną głowę w przepraszającym ukłonie w kierunku Heli - ...zasłonecznionej, chciałem powiedzieć, ojczyźnie proletariatu.

- Poeta - szepnął ubawiony Tocio do Dyzia.

- Ojczyźnie proletariatu - powtórzył z naciskiem fordanser rzucając im druzgocące spojrzenie chama, bo dosłyszał - Tutaj wszystko jest inne: zaczarowane, magiczne, nierzeczywiste, jak wagon pełen chrupiących golonek.

- Walonek - powtórzyli bliźniacy kołysząc się jak w somnambulicznym transie.

- Niech będzie - zgodził się fordanser - Walonek. Tutaj zwykła kokota jest jak królewna a dajmy na to, taki najzwyklejszy fordanser, inteligentem.

- Hm - Tocio chrząknięciem zasygnalizował swoje votum separatum.

- Tu są zgromadzone skarby całego świata - kontynuował przedstawiciel warstw pracujących stolicy - skarby o jakich nawet nie śniliście.

- Nie znajem czto eto: skarby - wyszeptali sowieccy żołnierze znów jednocześnie.

- Kładi - podpowiedział Dyzio rosyjskie słowo.

- Tak właśnie - potaknął fordanser spoglądając na Dyzia z uznaniem i wdzięcznością - I wy możecie dostać trochę tego... Tylko musicie się natychmiast z nimi stąd wynieść i obiecać, że nigdy nie wrócicie.

- Charaszo - zgodzili się natychmiast bliźniacy, których chęci łupienia nie mogło zneutralizować działanie żadnych, choćby najbardziej trujących używek.

- No dobra - fordanser zwolnił swój przyjacielski uścisk, podniósł się i zniknął na dłuższą chwilę. Kiedy wrócił, reprezentanci awangardy ludzkości trwali nadal w swoim lunatycznym transie kołysząc się z boku na bok i nucąc: - Ura, ura, ura, Czapajew gieroj, za rodinu, za Stalinu, na boj, na boj, na boj... Usiadł koło nich ponownie, a oni zamilkli czekając z wybałuszonymi oczami, aż pokaże im owe skarby, które obiecał przynieść.

Tymczasem on, dostojnym ruchem wyjął z kieszeni pomiętego surduta zawiniątko - swoją niezbyt czystą kraciastą chustkę do nosa, rozsupłał ją i wysypał zawartość na stół.

Wszyscy pochylili się ciekawie nad ową zawartością. Był tam guzik z masy perłowej, sygnet z tombaku, zepsuty buksiak bez minutnika, ząb mleczny (ludzki wnosząc z kształtu) oraz trzy szklane kulki, jakimi w szkole powszechnej grają chłopcy.

Pan Henryk zagryzł wargę nie dowierzając, aby zebrane przedmioty wypełniały w sposób wystarczający znaczenie słowa skarb, za to Dyzio z Tociem spojrzeli po sobie z uznaniem dla zaradności fordansera. Znali wszak dokładnie działanie różnych trucizn i upośledzenia wzrokowe, które powodować mogą.

- Aaaa - zaszemrali bliźniacy w szarych szynelach i wybałuszyli oczy jeszcze upiorniej, co jasno dowodziło, że to zdegenerowani inteligenci mieli dobre przeczucia, zaś pan Henryk złe.

- Kak krasiwyje! Dawaj: - wyciągnęli jak na komendę cztery brudne dłonie...

- Zaraz, zaraz - odtrącił te dłonie fordanser - Mówcie zaraz czy umowa stoi. I czy zaraz stąd wyjedziecie... i czy zabierzecie swojego komandira?

- Niet - zaprzeczyli stanowczo - Dawaj jeszczio!

- Nie, to nie - burknął w odpowiedzi fordanser rozeźlony - jak nie chcecie wyjeżdżać, to musicie zostać - Zgarnął swoje skarby z powrotem do kieszeni - Będziecie z nami mieszkać, żyć i przestrzegać naszych zwyczajów.

- Nie znajem - zakłopotali się skośnoocy.

- Obyczaje - podpowiedział znów Dyzio, który był przecie oficerem w białej armii i rosyjski znał perfekcyjnie.

- Kakije? - niepokój znów wykwitł na żółtych twarzach.

- Mamy to swoje zwyczaje, odmienne od tych, do których przywykliście. Takie... burżuazyjne...

- Burżuazyjne - zgrzytnęli żółci zębami.

- Tak - pokiwał głową fordanser - burżuazyjne. A jeden z tych zwyczajów polega na piciu krwi młodych, niewinnych komsomolców.

- My nie komsomolcy - zaszemrał lekko zaniepokojony duet.

- Zgoda, ale, jak tu mówimy: jak się nie ma, co się lubi... Tilit, diablico - rzucił Heli - przynieś czarę na krew i szpikulec.

- Słucham, panie - Hela przewróciła upiornie wielkimi oczyskami (a ładne miała te oczyska, szelma!) i wyciągnęła z kredensu paterę na owoce i szpikulec do lodu.

- My nie komsomolcy! - zaprotestowali mali żółci ludzie a w skośnych oczach pojawiło się przerażenie.

- To won z naszego przyjęcia na koniec świata, albo was upiekę na rożnie! - zaryczał fordanser stając nad nimi gwałtownie.

Dyzio z Tociem, znając dobrze upośledzające skutki działania dużej ilości koko na sprawność ruchową (nie wspominając o meskalinie), przyglądali się improwizowanej scenie z widocznym sceptycyzmem odnośnie do możliwych skutków, ale ku ich zdziwieniu proste organizmy sowieciarzy, mimo silnej toksykacji zachowały zwierzęcy popęd do ochrony własnej egzystencji.

Rzucili się obydwaj do drzwi porywając oficera, którym huknęli we framugę, kiedy się w poprzek nie zmieścił. Przeinstalowali go więc szybko głową ku przodowi i wypadli na ganek. Tam drogę zastąpił im dziadek mierząc z guldynki. Poruszył bojowo swoimi wąsami, jak to miał w zwyczaju i zaśpiewał gromko:

 

A tam na Rusi z naszych kościołówZrobił bolszewik stajnie dla wołówChodźmy wygnać te bydlętaBo tam nasza wiara święta Bagnet na brońBolszewika gońGoń, goń, goń!

 

Przepuścił ich odśpiewawszy swój wojenny kuplecik, a kiedy półprzytomni i rozdygotani ładowali swojego przełożonego w stanie wegetatywnym na siedzenie gazika, wypalił z guldynki tuż na ich głowami, co wydatnie przyspieszyło ewakuację. Wkrótce gazik ruszył i ciął zakosami ledwo co trzymając się drogi. Tak skończyła się sowiecka okupacja dworu. Okupacja sprezentowana przez szczodrą historię, bo wynikła z niedokładnego wytyczenia granicy stref okupacyjnych pomiędzy sojusznikami. Dwór miał przynależeć do lepszej strefy, do strefy rasy panów (Herren), a sowiecki patrol znalazł się w niej na skutek błędu w odczytaniu mapy. Zdarzenie to nie miało więc najmniejszego politycznego ani militarnego znaczenia, ale zapisało się dużymi zgłoskami w dziedzinie psychiatrii klinicznej. Oficer sowiecki ze zdezintegrowaną przez Dyzia osobowością został przedmiotem badań czołowych moskiewskich konsyliów psychiatrycznych, bohaterem tuzina rozpraw doktorskich i habilitacyjnych oraz setek artykułów i analiz. We współczesnej psychiatrii przypadek ten znany jest jako „fenomen nagłej dezintegracji osobowości jako skutek zderzenia cywilizacyjnego”.

- No to, po kłopocie - wypuścił powietrze Adwokat; dzięki panów zimnej krwi, rzecz jasna.

- A skąd w panów posiadaniu - zainteresował się książę - owa narkotyzująca trucizna o tak piorunującym działaniu?

- Eee - zaplątał się Tocio szukając błagalnym spojrzeniem ratunku u Dyzia.

- To środek bojowy na wyposażeniu polskiej armii - wybawił go z kłopotu fordanser - Nic więcej powiedzieć nie można, bo to tajemnica państwowa.

- Ano, jeśli tak, to nie będziemy pytać - dziwnie szybko uległ proboszcz.

- Tylko, czy oni tu już nie wrócą? - zaniepokoiła się panna Hela.

- Ci to już chyba nie... - przewidział Tocio i miał rację.

- Co ma być to będzie - podsumował banałem ich troski pan Henryk - My już na to wpływu nie mamy. Póki co proponuję iść spać, abyśmy jutro, ze świeżymi głowami mogli się z tym światem brać za bary.

- Ja dziękuję - wycedził Dyzio patrząc płonącym wzrokiem w okno.

- Za co? - nie zrozumiał pan Henryk.

- Za pulardę. Najedzony jestem i mam już dość.

- A któż ci proponuje, Dyziulku? Ty już od tych emocji nieprzytomny jesteś. Chodźmy - powstał - pokoje na państwa czekają.

Udali się do swoich sypialni, gdzie czekała na nich pachnąca świeżością pościel. Dyzio zdecydował się spać samotnie w swoim dawnym dziecinnym pokoju czym zmartwił pannę Helę, która zdawała się mieć inne plany.

- Zobaczymy się jutro - powiedział do niej całując w czoło, którym to gestem niepomiernie ją zdziwił, ale i rozanielił. Poszedł do siebie wolnym krokiem nie oglądając się za nią, a w wąskim korytarzu, słabo rozświetlonym małą lampką wyglądał jak wielki niezgrabny gnom z baśni. Zamknął się wewnątrz, lecz za chwilę, kiedy tylko ucichła krzątanina i goście poukrywali się w swoich apartamentach, jego duża głowa wychnęła na korytarz lustrując uważnie, po czym, uspokojona, pociągnęła resztę przyciężkiego ciała, które powlokło się przed drzwi sypialni pana Henryka.

Rolex
O mnie Rolex

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Polityka