- Proszę - pan Henryk widać jeszcze nie spał, bo z miejsca odpowiedział na pukanie - A, to ty! Wejdź - ucieszył się z widoku siostrzeńca.
Dyzio wszedł i opadł na fotel. Wyglądał na krańcowo wyczerpanego.
- Źle wyglądasz - zmartwił się pan Henryk stając przed nim jak duch w długiej białej koszuli.
- Ciężko pracowałem na ten wygląd, niech wuj nie wybrzydza - sennie odparował Dyzio - Ale ja nie o tym chciałem tu z wujem... Czy wuj nie sądzi, że to już koniec?
- Koniec czego? - widać było, że udaje niezrozumienie.
- Koniec świata, wuju. Naszego świata.
- A jeden Pan Bóg to raczy wiedzieć - wzruszył ramionami stary wiarus - I w Nim jedynie pokładać możemy nadzieję.
- Albo i nie możemy - Dyzio wyglądał jak zagubiony, mały chłopiec.
- Dyziulku, jeśli ty tej nadziei nie masz, to ja ci jedynie współczuć mogę, ale jak pomóc?
- Nijak.
- No widzisz. Ja ci jeno radę dam: ty się prześpij, a co będzie, to się jutro zobaczy.
- Tak wuj mówi?
- Po dobrym spaniu troski ci przejdą. Jak amen w pacierzu.
- A może i tak - Dyzio podniósł się i skierował ku drzwiom - Ale, ale - odwrócił się - Wuj nie ma brzytwy? Swoją zgubiłem, a nie chciałbym przy śniadaniu wyglądać jak borsuk...
- A podobno ci wygląd nie przeszkadza? - Aaa, rozumiem, rozumiem, starokowalerskie serce podbiła młoda aktoreczka... Będziesz się teraz zachowywał jak sztubak. Ty się czerwienisz? Cud! No ale takie zauroczenia też dobre na wojnę lekarstwo. Masz, to moja zapasowa - podał mu brzytwę z rękojeścią z masy perłowej.
- Dziękuję i... dobrej nocy wuju.
- Śpij dobrze i niech ci się co miłego przyśni. Kiedy stuknęły drzwi i pan Henryk sam został to jeszcze przez chwilę stał na środku sypialni patrząc w ślad za Dyziem - Wariat, cały wariat - mruknął i zabrał się do czytania zwyczajowych litanii przed snem.
Rano obudził wszystkich zwierzęcy skowyt Heli. Wyła jak opętana przed drzwiami sypialni Dyzia i wkrótce wszyscy, niekompletnie poubierani tłoczyli się przed otwartymi na oścież drzwiami dyziowej sypialni. A ta przedstawiała posępny widok. Zabryzgana krwią, teraz już czarną, jak w rzeźni, biła z wnętrza zapachem żelaza i rdzy. Po środku, przed toaletką z lustrem siedział sobie Dyzio, ale już bez ducha. W zwieszonej ku podłodze dłoni trzymał brzytwę, a na szyi, pod opuszczoną brodą, ziało bezlitośnie wykonane cięcie - kawaleryjskie, rzec można, w swoim rozmachu.
- Requiestat in pace - przeżegnał się proboszcz.
- Twardy chłop - ze zdziwieniem pomieszanym z podziwem mruknął fordanser i strzelił palcami (orczyk! orczyk!).
- I ja żem mu tę brzytwę wczoraj wieczorem dał - pan Henryk załamał dłonie - przeciem wiedział, że to wariat!
Hela temczasem przestała wyć i zaczęła szlochać głaszcząc dyziową rozczochraną głowę i tuląc się do trupa, przez co, już po chwili, wyglądała jak Lady Makbet.
- To nie fair - zauważył Tocio krzywiąc się z niesmakiem w kierunku Dyzia - Pójście na łatwiznę...
- Trzeba by go gdzieś położyć, w miejscu jakiem godnem szacunku - niepewnie zaproponował książę - No i pochować, skoro trup.
- Przynieśmy trumnę dziadka - zarządził pan Henryk - Tylko, żeby nie zobaczył, bo się pieklił będzie. Ksiądz coś tu jeszcze może zrobić? Dla spokoju ducha tego młodzieńca?
- A co ja teraz mogę? - posępnie pokiwał głową proboszcz - pomodlić się, reszta to już zależy od szefa - wskazał ręką ku górze.
Tymczasem przyniesiono trumnę. Dziadek na szczęście jeszcze spał, więc obyło się bez awantur.
- Trzeba go rozebrać i umyć... I jakie eleganckie ubranie do trumny założyć - ochłonąwszy z pierwszego wrażenia komenderował pan Henryk.
- Dam mu melonik, niech tam ma - poświęcił się Tocio.
- Ja, ja go umyję - Hela otarła łzy i wydawał się już prawie spokojna.
- Nożyczkami rozciąć trzeba koszulę, bo sztywna od zakrzepłej krwi. Dajcie tu nożyczki z dołu - krzyknął pan Henryk w dół schodów, licząc, że go kto ze służby usłyszy. I nie przeliczył się, bo cała obsługa dworu zbiła się w gromadkę przy schodach na dole właśnie, żywo dyskutując całe to nieprzyjemne zdarzenie.
- Podobno dziurę miał jak prosię - aż zapowietrzyła się młoda, rumiana kuchta.
- Bo z tem państwem to zawsze tak - potaknęła druga, stara i pomarszczona jak suszona śliwka - bezeceństwa ino i fanaberie... leć po te nożyczki - ofuknęła młodą nagle i obrażona podreptała do kuchni.
Na górze tymczasem pozostała Hela i pan Henryk a reszta towarzystwa w ponurych nastrojach jadła na dole śniadanie. Nawet Tocio pomarkotniał, bo nie miał już do kogo gęby otworzyć.
Przygotowania zakończono po godzinie i kiedy Dyzio był już umyty i wystrojony, to go pan Henryk z Ptakosiem załadowali do dziadkowej trumny i zostawili na podłodze w sypialni. Tak się guzdrali, że mało co nie zdążyliby na początek drugiej okupacji. Jak się gramolili ze schodów na dół to właśnie na podwórze wjeżdżał motocykl z bardzo eleganckim kierowcą. W skórzanym płaszczu i goglach, w pięknym czarnym mundurze wyglądał gotycko, nordycko, a zarazem futurystycznie.
Wszedł do dworu i rozejrzał się uważnie zdejmując rękawiczki. Pod pachą miał szpicrutę, choć przecież nie był kawalerzystą. Jasne oczy obejrzały sobie zebranych, bez słowa, choć z lekkim uśmieszkiem na wąskich ustach. Uśmiech komponował się pięknie ze srebrną trupią główką z piszczelami na otoku czapki. Lustrował spojrzeniem wszystko i wszystkich beznamiętnie, aż zatrzymał wzrok na pianinie w rogu gościnnego pokoju.
- Pianino! - zawołał z zachwytem - Więc jednak dotarły tu elementy wyższej kultury! Brawo! Brawo! - Podszedł zdecydowanym krokiem do instrumentu i otworzył klapę trzaskając. Schwycił parę akordów - Nawet stroi... Pośród tego bydła? - mruknął do siebie. Zagrał lekki pasaż a potem schwyciwszy długą pauzę lekko, z wypracowaną latami techniką zaczął grać. Kaskada dźwięków wypływała z czarnego wnętrza, opływała czarny materiał munduru, pieściła emblemat hakenkreuza na rękawie. Wyglądali jak jedno. Estetyczne jedno. Ono czarne i czarny on i tak jak heban czarna muzyka, mroczna, bezgranicznie piękna i bezlitosna. Przerwał nagle, w pół taktu i uśmiechnął się - No, co to było?
- Pierwszy koncert Brahmsa, opus 15, część druga - Adagio - odpowiedział ksiądz szybko.
- Dobrze! - oficer wyglądał na nieprzyjemnie zaskoczonego - Naprawdę dobrze - Teraz pani zgaduje - wskazał szpicrutą na Helę - I popłynął w przestrzeń zestaw oszczędnych akordów, z powtarzającym się tanecznym motywem - No? - znów przerwał i zwrócił swą anielską twarz ku Heli.
- Nie wiem - spuściła głowę
- A to dziwne - wstał, podszedł do niej i podłożył jej szpicrutę pod brodę, podnosząc twarz ku światłu. Kłując ją zmusił do pokazania profilu - A powinnaś to znać. To twój rodak... Chociaż mieszkał w Paryżu... Akurat to, gdzie mieszkał jest bez znaczenia, bo przecież wy, nomadzi, nie macie ojczyzny... Skąd się tu wzięłaś! - krzyknął twardo, ostro.
- Przyjechała z Warszawy, to moja siostrzenica... - pospieszył z wyjaśnieniami pan Henryk.
- Hmm - oficer pokiwał głową - Polka? Tak?
- Tak - wyszeptała Hela
- Katoliczka, tak?
- Tak - potwierdziła prawie, że bezgłośnie a czarny lok opadł na jej białe czoło.
- To zmów modlitwę.
- Modlitwę? Jaką?
- No przecież nie kadysz. Zmów modlitwę jaką się modlisz do twojego polskiego, bezsilnego Boga. Na przykład... Unser Vater - zadecydował - A ksiądz będzie czuwał na poprawnością. Od teologicznej strony. Jak się pomyli rozstrzelam ją. Jak ty - wskazał na księdza - nie zauważysz - zamilkł i coś ważył w duchu - O, wiem - rozstrzelam oboje. Jak nic nie powiesz - rozstrzelam wszystkich - za kłamstwo. A jeśli powiesz bez jednej pomyłki - odjadę stąd i zapomnę o was. Tylko - zmartwił się - czy ja znam wasz język na tyle dobrze, żebym to ja się nie pomylił? Co będzie jak ja się pomylę, coś źle usłyszę...? Podrapał się w wysokie czoło wyraźnie zmartwiony - Aaa, no właśnie! Będzie faux pas, śmierć przez pomyłkę, towarzyski nietakt, który się jednak kulturalnym gościom wybacza.
- Nie pomyli się pan - twardo odpowiedział mu Hela patrząc mu prosto w oczy - Dam nam wszystkim równą szansę. Wzięła głęboki oddech i patrząc w rozświetlone okno zaczęła. Proboszcz, skupiony, powtarzał bezgłośnie za nią, sylaba, po sylabie:
Pater noster, qui es in caelis,sanctificetur nomen tuum,adveniat regnum tuum, fiat voluntas tuasicut, in caelo et in terra,Panem nostrum coditianum da nobis hodieEt dimitte nobis debita nostraSicut et nos dimittimus debitoribus nostrisEt ne nos inducas in tentationemSed libera nos a malo. Amen.
Cisza zaległa - No cóż - oficer skrzywił się kwaśno - wygrała pani. To był prawdziwy coup de grace z pani strony. Swoją drogą, ma pani niepospolite aktorskie przygotowanie, porządny warsztat, gratuluję. I, stwierdzam to jako ekspert, rzeczywiście, żadnej pomyłki.
- Przecież pan nie zna łaciny... pan nie zrozumiał ani słowa! - roześmiała mu się Hela prosto w twarz, drapieżnie, wyzywająco, z pogardą.
Mięśnie szczęk zagrały w poprzek jego gładko wygolonych policzków - Tak - zachowywał się jakby nie dosłyszał jej oskarżenia - To chyba wszystko. Żegnam Państwa - skłonił sztywno głowę, odwrócił się i podszedł do drzwi. Tam stanął, pomiędzy rozwartymi skrzydłami, rozświetlony żółtym światłem słońca tkwił chwilę, jak czarny, zły anioł, namyślając się jeszcze, wreszcie wolno zszedł po schodach. Za chwilę usłyszeli odgłos zapalanego silnika. Motocykl objechał podwórze strasząc kaczki i wkrótce znikł pomiędzy topolami, tylko cichnący warkot maszyny przez jakiś czas przypominał jeszcze o kurtuazyjnej wizycie prawdziwego Europejczyka.
- Pani Helu, dziecko drogie - Ksiądz dotknął delikatnie jej ramienia wstrząsanego szlochem - Ty odegrałaś tu największą rolę w swoim życiu... Ty jesteś większa nawet niż pani Modrzejewska... Ty, dziecko, masz dar od Boga i tylko szkoda, że Ci historia nie dała kontynuować twojej kariery w warszawskich teatrach...
- W jakich teatrach?! Nigdzie nie chcieli mnie przyjąć - spazmowała Hela - ja się przez cztery lata włóczyłam po burdelach i kabaretach...
Cisza zrobiła się na takie wyznanie i wszyscy poczuli się dziwnie głupio, jakby to ich wina była, że Hela ma taką podłą i hańbiącą przeszłość.
- Nic to - stwierdził wreszcie ksiądz - Co było to było, ale my, dziecko, życie ci zawdzięczamy. Może ty i się naoglądałaś tego brudu w twoim życiu, ale jakby się mnie kto kiedy spytał o ciebie, to ja tylko jedno będę mógł powiedzieć, że panna Hela to prawdziwa polska arystokratka. A jeśli nie z urodzenia, to z serca i ducha.
- Naprawdę? - spazmy przeszły Heli jak ręką odjął, chlipała jeszcze tylko.
- Naprawdę! - huknęli jak jeden mąż zebrani.
- Oj, to dobrze - otarła łzy, i nawet uśmiechnęła się blado - Tylko Dyzia szkoda...
Rano więc urządzili Dyziowi pogrzeb. Wyniknęły z tym znowu pewne komplikacje. Jedli śniadanie w milczeniu, kiedy proboszcz bez parafii zaczął chrypieć i łapać powietrze, jak ryba z wody wyjęta. Chciał coś powiedzieć, ale świszczał tylko. Wreszcie pan Henryk się ulitował i przyniósł papier i pióro. - Straciłem głos, to przez te wypadki wczorajsze, bardzo mi przykro - wykaligrafował ksiądz.
- No i kto mszę nad trumną odprawi? - frasował się pan Henryk.
- Pan Tocio niech coś wygłosi, ma literackie przygotowanie - napisał duchowny, a jego bławatkowe oczy spoczęły na Tociu prosząco
- Przecież ksiądz wie, że ja ateista jestem! - wił się Tocio jak piskorz.
- Nieważne - przeciął problem pan Henryk - ksiądz się będzie żegnał i modlił w duchu a pan, panie Tocio odmówi kazanie. Dyzio był wszak pana przyjacielem.
- Ale o czym ja mam mówić? - szczerze zafrasował się krytyk - nic dobrego o nim powiedzieć się nie da, źle nie wypada, a w Boga nie wierzę...
- Potoś pan szkoły kończył, żeby sobie poradzić - zamknął dyskusję pan Henryk stanowczo. Zapakowali po śniadaniu Dyzia w trumnie na wózek a obok trumny Dziadka, ubranego odświętnie w powstańczy mundur, w konfederatce na głowie i, musowo, z guldynką pod pachą. Dziadek wziął jeszcze trąbkę do słuchania i zażądał wyjaśnień. - Żywcem mnie nie pochowacie! - krzyczał ruszając groźnie nastroszonymi wąsiskami, przez co podobny był do królika.
- Tato - tłumaczył pan Henryk - To nie tata, tylko Dyzio umarł.
- Jaki znowu Zyzio?
- Dyzio - wyjaśniał cierpliwie pan Henryk ciągnąc wózek razem z Tociem - księżnej Tromtadrackiej syn, Nikodem.
- Nic potem? - krzyknął dziadek.
- Nikodem - prostował pan Henryk, sapiąc z wysiłku.
- Nieważne - zawyrokował Dziadek - A co mu się stało?
- Poderżnął sobie gardło brzytwą, proszę pana - uprzejmie wyłożył Tocio.
- Z jaką on się związał sitwą?
- Brzytwą - wrzasnął Tocio ile sił w płucach.
- No pewnie, że brzydko, pewnie, że brzydko - odkrzyknął Dziadek - kto to widział w tak młodym wieku, takie rzeczy. A może go kto ubił ?
- Życie - filozoficznie stwierdził Tocio.
- Zabili go w życie? A co on robił w tym życie? I dlaczego żyto nie ścięte na koniec września, a? I nie zwiezione? Chłopom bizunów dać, ot co!
Tak sobie rozmawiali, aż dotarli na polanę, gdzie chłopi wykopali dół na pięć łokci głęboki, a na długość i szerokość taki, żeby się trumna zmieściła.
- Ha - szepnął pan Henryk mokry jak mysz - Dotarli my.
Żeby nie przedłużać kazali się księdzu modlić bezgłośnie i spuścili trumnę na sznurach do dołu. Hela się trochę rozmazała a ksiądz modlił się w ciszy i wodą święconą wieko pokropił. Potem kiwnął na Tocia. Ten się naburmuszył ale stanął nad dołem po przeciwnej stronie niż oni wszyscy i wydąwszy dolną wargę zaczął: - Chowamy dzisiaj naszego straszliwego przyjaciela, artystę i hulakę, postrach porządnego towarzystwa, narkomana i pijaka...
Ksiądz się skrzywił na takie introductio, ale nic nie powiedział, bo nie mógł.
- Panie Boże - zwrócił się Tocio ku górze, bo mu się ubzdurało, że w kazaniu koniecznie musi być inwokacja - Do Ciebie się zwracam, jeśliś jest - w co nie bardzo wierzę ale się w tem momencie staram jak mogę wyobrazić, żeś jest - Więc, Panie Boże, hipotetyczny, odwieczny i nieśmiertelny, stworzyłeś Dyzia jakim go stworzyłeś, to go sobie teraz weź, jakim jest. Świat też stworzyłeś i skoroś wszechobecny, to sam widzisz, co się porobiło. Dyzio poderżnął sobie gardło brzytwą...
- Jaką sitwą, jaką sitwą - zirytował się Dziadek - mówżesz pan jaśniej i bez ogródek!
- Tato! - pan Henryk obrzucił go piorunującym wzrokiem.
- Poderżnął sobie gardło brzytwą, co miało być estetyczną prowokacją jak wszystko, co robił w życiu. Podobno Ty zabraniasz odbierania sobie życia, bo ono od ciebie pochodzi, jest Twoim darem, ale tu, uprzejmie proszę, a nawet żądam, żebyś do Dyzia nijakich pretensji nie miał, bo on żyć nie mógł w tym świecie takim, jak on teraz wygląda. On się po prostu, jak zwykle, wymknął po angielsku z przyjęcia, bo mu towarzystwo zbrzydło i wprosił się nie zapraszany, jak to miał w zwyczaju, do Twojego domu, tam w niebie. Zmienił lokal - mówiąc wprost. A że mu towarzystwo zbrzydło, to ja się nie dziwię i Ty też się, Panie Boże, nie dziw. Widziałeś sam te Twoje stworzenia ze wschodu i zachodu i to są też, podobnież, istoty na Twoje podobieństwo stworzone. Ludzie. A zachowywali się nie jak ludzie, tylko jak jakieś nakokainowane demony. No i ta totalitarna tandeta! Tej Dyzio znieść nie mógł. I dlatego postanowił przerwać tę ponurą i nudną burleskę. Jeśli tam teraz siedzi u Ciebie i trochę nie za bardzo wygląda - to dlatego, że za dużo pił i brał koko, przez co mu mózg wyżarło. Poczekaj trochę, to mu przejdzie, choć może się potem nieelegancko wyrażać. Wtedy mu przebacz, bo to fizjologia - Tu Tocio zamarł na chwilę spoglądając na trumnę i kombinując, jak się może mieć ewentualne życie duchowe do uzależnień. W końcu stwierdził, że jeśliby wziąć pod uwagę uzależnienia psychiczne, to jakoś się to tam trzyma kupy, więc ciągnął dalej - A jak go będziesz sądził to załatw mu jakiegoś dobrego adwokata, bo sam się nigdy nie umiał za dobrze tłomaczyć. Albo się może zawziąć i nie będzie chciał.
Widać było, że proboszcz ma daleko idące teologiczne wątpliwości, ale nic nie mówił, bo nie mógł, a poza tym i tak nie bardzo by wypadało spierać się nad trumną.
- To ja już kończę - Tocio zauważył, że chyba wyjechał poza konwencję - A na koniec powiem, że jak on rzeczywiście gdzieś trafił i spotkał tam Ciebie, to jednak tak czy siak powinien być szczęśliwy, bo to by oznaczało, że nie wszystko stracone. Amen.
Ksiądz się przeżegnał i stali tak w milczeniu wszyscy, aż pan Henryk skinął na chłopów, a ci zaczęli zasypywać trumnę, która wydawała odgłos głuchy i pusty jakby w niej już nic nie było. Uklepali mogiłkę, trochę koślawą bo nie mieli wprawy i w świeżą ziemię wbili krzyż z brzozy. Stali jeszcze wszyscy chwilę nad tym grobem, co - jak zauważył Tocio - był mocno do Ziezia z przystojności podobny - aż nagle wzbił się w górę czysty sopran Heli (skąd ona znała te szlagiery?):
Anielski orszak niech twą duszę przyjmieUniesie z ziemi ku wyżynom niebaA pieśń zbawionych niech Ją zaprowadziAż przed oblicze Boga najwyższego
Pieśń wzbijała się w zasnute cumulusami niebo, prosto przed tron, o którym tak pięknie śpiewała Hela. W lesie wszystko było jeszcze letnie. Nic nie zapowiadało nadchodzącej jesieni a wraz z nią końca świata. Może tylko ten rześki wiatr, co niósł zapach listopadowych zniczy i styczniowego mrozu. Wśród brzozowych listków załopotały motyle - cytrynki, a ich łopotanie nijak nie pasowało do tej smutnej uroczystości, do pory roku, czy do tego, co naucza zoologia o zwyczajach tych tajemniczych stworzeń. Najdziwniejsze było to, że po końcu świata historia miała toczyć się nadal. Choć już inną koleiną, jakoś tak bezcelowo i chaotycznie wykoślawiając zdarzenia w delirycznych przebłyskach to realności, to szaleństwa i w epileptycznych drgawkach, wziętych jakby prosto z dyziowej niezrozumiałej pisaniny. No ale cóż, Dyzio zdecydował się nie dokonać już żadnej egzegezy. Któż przesądzi autorytatywnie, czy był to akt tchórzostwa, czy nadzwyczajnej odwagi? Leżał sobie Dyzia zimny, siny, trupek, pięć łokci pod ziemią, a wy - radźcie sobie teraz sami!
A na sam koniec Dziadek huknął z guldynki salut na pożegnanie i było już rzeczywiście po uroczystości.
Inne tematy w dziale Polityka