TRYPTYKU CZĘŚĆ TRZECIA
Nieśmiałe pukanie do drzwi przeszklonych matową szybą z wzorzystego szkła dołączyło się do brzęczenia tłustej, czarnej muchy - jedynego, do tej pory, odgłosu, zakłócającego ciszę panującą w gabinecie porucznika Borewicza. Porucznik postanowił zignorować natręta. Obserwował przez półprzezroczystą szybę przygarbiony cień, który nachylił się jeszcze, jakby nasłuchując, po czym niepewnie odstąpił od drzwi i przysiadł na brzeżku ustawionego w przedpokoju krzesełka. “Było siadać, gnojku?” posłał w myślach z furią Borewicz pod adresem cienia. Ten zerwał się potwierdzając wszystkie parateorie o telepatii, której siła musiała być jednak słaba, bo cień, rozejrzawszy się czujnie, znów przysiadł. “Gnojek” rzucił mu więc Borewicz jeszcze raz myślnie i pogrążył w czytaniu Trybuny Ludu, któremu to zajęciu poświęcił swój cenny czas od samego rana. Tak naprawdę to udawał, że się pogrąża. Po kolejnej w tym tygodniu popijawie z kolegami z resortu znosił, jak umiał najlepiej, potężnego kaca. Trybuna nadawała się do maskowania faktu znoszenia kaca, gdyż nikt nie odważyłby się mu zarzucić, że znosi go bezproduktywnie. „Pełny sukces plenum” - kłuło wielkimi czerwonymi literami na pierwszej stronie. Nie wyobrażacie sobie chyba, że ktokolwiek mógłby, resortowym zwyczajem, zwrócić mu uwagę, że traci czas na pierdoły. Plenum to pierdoły? Był kryty, bez dwóch zdań. Borewicz sięgnął do kieszeni zapoconej koszuli i wyciągnął zmiętą paczkę Klubowych. Zapalił utrwalając w gabinecie ciężki smród alkoholowych wyziewów, przepoconego ciała i tytoniu potwornie złej jakości. Dmuchnął siwym dymem w kierunku wiszącego nad drzwiami do sekretariatu godła Rzeczpospolitej Ludowej i odłożył papierosa, którego koniec rozlazł się na wszystkie strony, do wypełnionej po brzegi kryształowej popielnicy - prezentu dla kogoś z okazji dwudziestopięciolecia PRL.
Wtedy przypomniał sobie o gnojku czekającym za drzwiami. Wstał. W głowie zahuczało mu jak w ulu. Zamknął przekrwione oczy i oparł się o wykonany z płyty pilśniowej blat biurka. Nie przeszło, ale osłabło na tyle, że mógł zmusić się do podejścia do drzwi. Otworzył je energicznie i wpił wściekłe oczy w intruza. Ten zerwał się i Borewicz mógł obejrzeć go w całej nieokazałości. Był tak szary jak sklep rybny i tak nijaki jak książka meldunkowa. W lekko dygoczących rękach miął nie zapalonego carmena.
- Tu się nie pali - rzucił mu Borewicz ostro.
- Tak, tak, oczywiście, przepraszam - szara człowieczyna wgniotła nie zapalonego papierosa w aluminiową, również pełną, popielniczkę na długiej, cienkiej nóżce.
- Wy do mnie? - zapytał Borewicz licząc, że zaprzeczy.
- Do porucznika Borewicza - odpowiedział wbijając w niego, jak on cały szare, psie oczy.
- To ja - westchnął z rezygnacją Borewicz - Wejdźcie do środka - wskazał ręką na wnętrze gabinetu ale wszedł pierwszy - Zamknijcie drzwi - rzucił mu przez ramię i ponownie zajął miejsce za biurkiem. Petent ostrożnie zamknął drzwi tak, żeby nie trzasnęły i odwrócił się niepewnie w kierunku gospodarza.
- No, podejdźcie, podejdźcie - powiedział porucznik. Przyszło mu do głowy, że jego, zazwyczaj ulubiona zabawa w szmacenie psychiczne tym razem przyniesie mu jedynie spotęgowanie i wydłużenie cierpień - Siadajcie - rzucił i sięgnął po dymiącego klubowego.
- Czy ja też mógłbym...? - Szary usiadł na krześle, trzęsącą się ręką wyjął carmena i spojrzał błagalnym wzrokiem.
- No, niestety, tu się nie pali - odwarknął Borewicz dmuchając w niego dymem.
- Aha, aha - pokiwał głową obywatel - Nie wiedziałem, przepraszam - schował papierosa do wewnętrznej kieszeni burej marynarki w pepitkę.
- Proszę - odpowiedział uprzejmie funkcjonariusz - no więc?
- Chodzi o nasz Instytut, wie pan, obywatelu poruczniku...
- Nazwisko! - przerwał mu Borewicz.
- ... koski - wymemłał obywatel.
- Wyraźnie! - Borewicz rzucił mu mordercze spojrzenie.
- Pta-kos-ki Al-bin, syn Mariana i Kazimiery, urodzony w Rzęchowicach, gmina Truskołazy, powiat szczucki, 24 grudnia 1942...
- A co mnie to obchodzi...? Gówno mnie obchodzi - Ktoś was pyta z jakiej wsi jesteście?
- Nie...
- To po co ta litania? Numer ewidencyjny!
- 2413576
- O, widzicie, to jest istotne - Borewicz udał, że zapisuje coś pod blatem - Zawód wyuczony?
- Doktor socjologii.
- Pięknie, wykonywany?
- Wykładowca akademicki. Na Uniwersytecie w Warszawie.
- A ja myślałem, że na Uniwersytecie w Truskołazach.
Ptakoski Albin, wykładowca akademicki i doktor socjologii spojrzał niepewnie - Nie, w Warszawie...
- To znaczy, że w stolicy? - zapytał Borewicz, a popiół z jego klubowego spadł na lśniący lakier blatu.
- No... tak by wypadało.
- No... to się pięknie składa - spojrzał na niego ciężko konstatując, że takiego głąba nie oglądał już dawno - I z czym to, obywatelu, przychodzicie do mnie?
- Chodzi o to - żwawo podjął człowieczek nabierając animuszu, zachwycony, że dopuszczono go do głosu - że nastąpiła jakaś pomyłka. W naszym instytucie, wiecie, organizowany jest wyjazd na sympozjum socjologiczne do Burgas, w Bułgarii, i miałem tam jechać, bo... ja... - nabrał tchu - przewodzę grupie, która opracowuje program badawczy zatytułowany „Przemiany świadomości drobnomieszczańskiej pod wpływem kolektywnego działania”, a to ma być jednym z wiodących tematów tego sympozjum i... docent Machniuk od razu dostał paszport, i pani profesor Jarzębianka-Grochowianka, i nawet asystenci, a mnie - głos mu się załamał - odmówiono. To musi być jakaś pomyłka, wyjazd jest już w piątek... - wyjął z wewnętrznej kieszeni zmięte pismo i położył je oskarżycielsko na biurku przed sobą.
- Nie ma pomyłek - wycedził wolno Borewicz patrząc mu prosto w oczy.
- Ale jak to? - starał się zaprotestować Ptakoski Albin.
- Do widzenia panu...
- Słucham?
- Do widzenia - porucznik uśmiechnął się do niego szczerze i współczująco wskazując ręką na drzwi. Oczy obywatela Ptakoskiego zaszkliły się nagle a broda zatrzęsła. Zmalał, zgarbił się, zsunął, spełzł z krzesła i krokami zdrewniałymi, jakby szedł na szczudłach, skierował się w stronę wyjścia. Dotykał już klamki, kiedy usłyszał głos funkcjonariusza:
- Chyba... Odwrócił się i zawisł wzrokiem na ustach Borewicza, jakby prowadzonemu na szafot zaczęto czytać coś, co przypomina akt łaski.
Ten ukrył twarz w dłoniach i zmarszczył czoło, jakby toczył ze sobą jakąś wewnętrzną walkę - Chyba, że... - spojrzał na Ptakoskiego w zamyśleniu - No, podejdźcie, siadajcie, coś pomyślimy.
Ptakoski przez chwilę stał jeszcze, nie wierząc własnemu szczęściu. Potem podbiegł nieomal do biurka. Truchcikiem. Gdyby miał ogonek, to by nim zamerdał. Ale nie miał, czego szczerze żałował.
- Wiecie - Borewicz spojrzał profesjonalnie Ptakoskiemu Albinowi głęboko w oczy - Skoro dostaliście odmowę, to widocznie muszą być jakieś, rozumiecie, powody - i taka decyzja jest właściwie nieodwołalna. Nie powinienem - zawiesił głos - w ogóle się tutaj wtrącać. Bo - rozłożył bezradnie ręce - Po co mi kłopoty? Ale - zaciągnął się klubowym i dmuchnął dymem w sufit odchylając głowę - Poczułem do was sympatię. Lubię naukowców. Szanuję. Nasza ludowa ojczyzna potrzebuje ludzi inteligentnych. Nie wiem, naprawdę nie wiem, jakie są powody tej odmowy. Być może - ściszył głos do szeptu - ktoś się pomylił? My też nie jesteśmy nieomylni. Zróbmy tak - klasnął płasko dłonią w blat - Ja pomogę wam, a wy pomożecie mnie - Spojrzał na doktora socjologii wyczekująco.
- No... - doktor socjologii wyglądał na zagubionego w jeszcze większym stopniu niż przed chwilą - No, ale jak ja mogę...?
- Możecie, możecie - uspokoił go Borewicz - nasza sytuacja ogólna, chociaż kierunek jest, wiecie, słuszny, nie jest łatwa. Nie jest. My potrzebujemy współpracy ze społeczeństwem. Wy, jako socjolog, wiecie o tym najlepiej. Są pewne jednostki, również na wyższych uczelniach, sami rozumiecie, nieodpowiedzialne. My nie chcemy działać tutaj jakoś - szukał słowa - re-pre-syj-nie. Wolelibyśmy wyciągać pomocną dłoń. Sprowadzać ze złej drogi. Tylko - wyglądał teraz na szczerze zmartwionego - czasami bywa za późno. Sprawy, rozumiecie, pójdą za daleko, coś się chlapnie, coś się zrobi, gdzieś uwikła... Paragraf, prokurator, kariera złamana...
- Ptakoski zadrżał. Borewicz podłubał w uchu - Zależy nam na tych ludziach. I wy możecie nam pomóc ich ratować!
- Chcecie żebym donosił na kolegów? - zduszonym głosem rzucił Doktor Ptakoski.
- Ależ skąd! - żachnął się porucznik Borewicz z oburzeniem - Ja wam nie proponuję donosów, to są metody, których się nie stosuje w nowoczesnej demokracji jednopartyjnej. Ja chciałem poprosić was o konsultacje. Socjologiczne, wykorzystujące wasz bogaty, naukowy, aparat badawczy, waszą wiedzę i doświadczenie. Oczywiście, wiedza nie jest do rozdawania za darmo. My wam zapłacimy, jak za nadgodziny. Może nawet lepiej. No i nie będę ukrywał, że takie konsultacje mogą mieć wpływ na karierę naukową. W końcu jesteśmy służbą państwową.
- Konsultacje? - obywatel Ptakoski smakował słowo - No... To co innego, konsultacje to oczywiście nic zdrożnego. A jeśli poważna instytucja zwraca się do mnie o poradę z zakresu dziedziny, w której się specjalizuję... No tak, oczywiście, nie mogę się nie zgodzić.
- Nie możecie - poparł go Borewicz. Ja przedstawię wam listę interesujących nas tematów naukowych, a póki co, tak prywatnie... wiecie... ja zawsze interesowałem się środowiskiem naukowym... Takie niespełnione marzenia. Zawsze was podziwiałem, ludzi nauki. Co wy sądzicie, Ptakoski, o tej profesor, obywatelce Jarzębiance-Grochowiance - zapytał nagle - Tak prywatnie, jak znajomy, znajomemu. Ploteczki, rozumiecie?
- Pani Profesor jest moją przełożoną - zaczął ostrożnie Ptakoski.
- Zlitujcie się, Ptakoski. Ja tak prywatnie - Borewicz spojrzał na niego błagalnie.
- Ma bogaty dorobek naukowy...
- A ja coś słyszałem, wiecie, ale nie wiem, czy to prawda, że jej dorobek to kupa plagiatów.
- Tak - w oku Ptakoskiego błysnęła taka szczególna iskierka - Powiem wam szczerze, tak od serca, ale w oparciu o moją naukową wiedzę, niestety, to miernota.
- Jest członkiem partii, a wy tak prosto z mostu, po robociarsku:”miernota.”
- Sami chcieliście, żeby szczerze - zapiszczał doktor jeszcze nie habilitowany.
- Dobrze, dobrze - Borewicz zwrócił się do niego uspokajającym tonem - powiem wam coś - tak czułem. Też się trochę interesuję tą... socjologią. A co wiecie o tych spotkaniach u niej w domu ze studentami?
- Ja tam nigdy nie byłem - zawołał przerażony Ptakoski obywatel.
- Wiemy, wiemy, ale coś słyszeliście. Bo wiecie, nas to dziwi. Obywatelka profesor bardzo się przyczyniła do umocnienia władzy ludowej w najtrudniejszych dla nas czasach. W latach kontrrewolucji, walki klasowej, była zawsze na najważniejszych odcinkach frontu. Walczyła piórem i słowem z reakcyjną, burżuazyjną nauką. A teraz... Jakieś tajemnice, spotkania, kółka samokształceniowe, co się porobiło z tą babą?
- Chorągiewka na wietrze - oburzył się Ptakoski - teraz ją drukują w Paryżu, lepiej płacą, to pluje na dorobek ludowej ojczyzny! Ja tam - huknął się piąstką w kurzą pierś - nigdy bym się na te jej kółka nie zapisał!
- A właśnie, że się zapiszecie - Borewicz zmienił mu błyskawicznie poglądy.
- Jeśli obywatel kapitan sobie życzy - westchnął Ptakoski - ale na wyraźne życzenie obywatela kapitana. I tylko dla celów obserwacji socjologicznej. Tworzenie się grup dysydenckich pod wpływem wrogiej propagandy emigracyjnej.
- O! O! O! - przytaknął Borewicz. To właśnie nas interesuje. Nie, rozumiecie, personalnie ale tak naukowo. Oczywiście w oparciu o konkretne przykłady.
- Metoda naukowa wymaga, żeby się oprzeć o konkret - wyjaśnił Ptakoski i lekko się nadął.
- No to co - rozluźnił się milicjant - zapalcie sobie. Kawę?
- Bardzo chętnie - Ptakoski rozwalił się na krześle i założył nogę na nogę.
- Pani Krysiu - porucznik włączył przycisk interkomu - Dwie kawy. A tu macie - przypalił Ptakoskiemu, obywatelowi, Carmena - zaliczkę za pierwszą analizę dla naszego resortu. Wyjął z szuflady dwa tysiące złotych, przeliczył i położył przed doktorem, na biurku. Naukowiec patrzył rozszerzonymi oczyma.
- Tyle pieniędzy?
- Ale! Resort dobrze płaci specjalistom najwyższej próby. Ja to myślę, doktorze, że wy daleko zajdziecie. Szef katedry to minimum. A może nawet w rektory...
Rektor in spe pokraśniał jak łowiczanka.
- Aha, tylko żebyście nie myśleli, że tutaj my coś nieformalnie - wyjął papiery - trzeba podpisać pokwitowanie odbioru zaliczki - przeglądał pliki - a tutaj zgoda na współpracę. Tymczasem weszła pani Krysia, podała kawę prezentując obfity biust i uśmiechając zalotnie do doktora. Po czym znikła dyskretnie za drzwiami sekretariatu.
- Podobacie jej się - Borewicz mrugnął okiem - Taki przystojniak. Pewnie baby za wami szaleją...
- A tam - Ptakoski skromnie spuścił oczy - Tak między nami chłopami, obywatelu kapitanie, to nie narzekam.
- Łobuziak - pogroził mu palcem kapitan - Aha, paszport odbierzecie w czwartek na portierni, rano, albo, wiecie, prześlę wam posłańcem, nie mundurowym, oczywiście, do domu. Wy się tam spokojnie szykujcie. Swoją drogą warto, żeby w wasza naukowa gwiazda błysnęła w bratniej Republice Bułgarii.
- Dziękuję, dziękuję - Ptakoski bał się, że się poryczy ze szczęścia.
- No, nie ma za co, absolutnie... Umowa stoi?
- Stoi - Ptakoski, obywatel doktor nie habilitowany socjologii przybił piątkę z Borewiczem.
- Myślę, wiecie, że się zaprzyjaźnimy - porucznik potrząsnął jego ręką serdecznie.
- My, ludzie inteligentni musimy sobie pomagać, poruczniku - twarz doktora promieniała szczęściem.
A kiedy już wychodził pomachał Borewiczowi zalotnie.
- Pedał? - zapytał sam siebie w duchu porucznik, krzywiąc twarz w grymasie obrzydzenia. - Się nie zabij na schodach, szmato - posłał za nim w myślach ostrzeżenie i słusznie, bo nonszalancko zbiegający doktor potknął się o swoją własną stopę i o mały włos nie wyładował na twarzy o pół pietra niżej
- Zubek! - rzucił Borewicz władczo do interkomu rozluźniając palcem kołnierz przepoconej koszuli. Piekło niemiłosiernie przez okno.
- Ta jest obywatelu poruczniku - Zubek zameldował się gromko podnosząc dłoń w faszystowskim pozdrowieniu.
- Wy se nie róbcie jaj, jeszcze ktoś was zobaczy - zbeształ go Borewicz łagodnie.
- Jasne - odparł Zubek pogodnie, przyjmując postawę na spocznij - Jak po wczorajszym?
- Może być - skłamał Borewicz spoglądając z podziwem na sierżanta, na którym śladu nie było widać po ekscesach poprzedniego dnia - Możecie mi pogratulować, jeszcze jeden miś w kolekcji.
- Były opory? - Zubek nie zionął wcale entuzjazmem.
- Jasne, że nie - wzruszył ramionami przełożony - wiecie, Zubek, z nimi to jak z dziećmi. A ten, na dodatek, to jak ze szkoły specjalnej.
- Wyglądał na kretyna - zgodził się sierżant.
- Widzieliście go?
- Opierniczyłem go na dole, przy dyżurce. Stawiał się przy wejściu, że skandal, że mu odmówiono paszportu... zaraz go ustawiłem do pionu.
- No to macie swój wkład...
- A tam - Zubek machnął pogardliwie ręką - Po co panu ten idiota?
- Musimy trochę popilnować naszej obywatel profesor. Słyszałeś, że zażądała podwyżki?
- Nie... Mało tej skorupie?
- Apetyt rośnie w miarę jedzenia... Wiosna w pełni, zużyte hormony, bracie, grają jak radzieckie marsze. A aktualnie puszcza się z magistrem Malinowskim: ubogie niebożę. Kiecka, fryzjer, Ciechocinek - i koszty rosną.
- No, ale ta przynajmniej, straganiara, to kuta na cztery nogi.
- Zorganizowała nam w pół roku najprężniej działającą organizacje opozycyjną, fakt, złoto nie baba!
- Fakt - przytaknął sierżant - ale kontrolować trzeba. Strzelił palcami grubymi jak orczyk.
- Trzeba - Borewicz zamyślił się - A, zapomniałbym, Pamiętaj o talonie na Ładę dla docenta Machniuka. Facet rabie sprawozdania jakby powieść w odcinkach pisał. To jest talent literacki, Zubek! Łeb jak magnetofon. Nawet przecinki zapamiętuje. Poczekajcie, ja wam kawałek przeczytam. Borewicz wyjął z szuflady plik arkuszy A4 zapisanych równym kaligraficznym pismem - Słuchajcie: „Na tym spotkaniu było nas czworo: moja żona - Machniuk Krystyna, polonistka, ja osobiście, profesor Jarzębianka-Grochowianka oraz Malinowski magister, z którym to obywatelka profesor zdaje się pozostawać w zażyłych, a nawet niestosownie intymnych stosunkach. Spotkaliśmy się z inicjatywy mojej żony Machniuk Krystyny. Ona to zaprosiła profesor wraz z Malinowskim magistrem do restauracji Zjazdowa. Wybór miejsca świadczy o postępującej degrengoladzie klasowej mojej żony, jako, że w restauracji tej zwykła gromadzić się bananowa młodzież a nawet bitnicy, o czym służby odpowiednie powinny wiedzieć. Na tym spotkaniu wiele się mówiło o polityce. Ja również, ale tylko w celu prowokacji. Obywatelka profesor poddała nienawistnej i zjadliwej krytyce władze naszej partii oraz rząd, krytykując je z pozycji imperialistycznych oraz rewizjonistycznych. Żona moja ją poparła opowiadając jak to niby ludzie żyją w RFN, gdzie była osobiście, zresztą za dewizy uzyskane od państwa polskiego, co warto podkreślić. W trakcie spotkania obywatelka profesor przekazała mnie nielegalne wydawnictwo przywiezione z Francji o nazwie Kultura, pismo w języku polskim, które to pismo wydają polscy arystokraci pozostający w zmowie z zachodnimi reżimami i za ich pieniądze Obywatelka profesor zwróciła szczególną uwagę moją na artykuł o polskich trockistach, którzy zarzucają polskiemu rządowi i partii zdradę ideałów socjalistycznych i zejście na pozycje prawicowo - nacjonalistyczne oraz domagają się powrotu do głównego nurtu internacjonalistycznej myśli lewicowej. Nazwiska tych ludzi są na pewno służbom odpowiedzialnym za bezpieczeństwo państwa znane ja jedynie chciałbym podkreślić, że poglądy ich wzbudzają niestety rezonans w naszym społeczeństwie a w środowisku akademickim w szczególności...” - I tak dalej, i tak dalej, Zubek - Borewicz zważył w ręku dopiero co czytany plik arkuszy z wyrazem podziwu na twarzy - A będzie ze trzydzieści stron z samego 30 lipca!
- No to się zgadzam, że talon się należy - Zubek pokiwał głową z aprobatą - ładnie pisze, ciekawie. Obywatelu poruczniku, a ci tankiści, to co za cholera?
- Trockiści - poprawił go Borewicz - Nie martwcie się, też nasze dziecko.
- Żebyśmy, panie poruczniku kiedyś nie musieli alimentów na te wszystkie bachory płacić - zaniepokoił się sierżant.
- Spokojnie, spokojnie, Zubek! Dzieci dobrze wychowane, pod czujnym okiem, to będzie pociecha na starość, ja wam to mówię. Krzywdy nie dadzą zrobić a jeszcze i byt zapewnią. No! Borewicz chciał mu się dać odmeldować, ale nagle coś mu się przypomniało - I jeszcze jedno, Zubek - Tam w tej grupie jest taki gnojek jeden, chyba groźny. Bystry. Robi pani profesor kłopoty. Nie łapie się na żadne dysydenckie odłamy socjalizmu, nieindoktrynowalny, odporny. Chyba z paskudnej rodziny. Stryj Rafał nam nawiał tuż po wojnie, mamy informacje, że walczył z nami w Kongo. Weźcie go przetrzepcie.
Zubek przeciągnął wskazującym palcem po szyi w niemym zapytaniu.
- Nie, chyba nie - skrzywił się Borewicz - już nie te czasy... Przeszedł go dreszcz na widok wykonanego przez sierżanta gestu. “Te łapy jak bochny i te paluchy grube jak orczyk...” - Dajcie mu po łbie, bez śladów, wlejcie w niego trochę wódy, rozbijcie szybę w kiosku, wezwijcie radiowóz, tylko anonimowo. Wpasujemy go w wybryk chuligański, obywatelka profesor go wypieprzy ze studiów bez wyrzutów sumienia; niech do ludowego wojska polskiego pójdzie gnojek to się nauczy.
- Jasne, szefie - a tak, dzisiaj wieczorkiem, to co, poprawimy? - Zubek pstryknął w grubą szyję.
Borewicz wzdrygnął się - Klin klinem? - przed oczami przegalopowały mu reminiscencje wczorajszego wieczoru - Dobra, Zubek, poprawmy... Jak to starzy Polacy... Wasz szanowny ojciec będzie? Jak na jego lata to nieźle żwawy! Pogratulować!
- Jeszcze Polska nie zginęła! - huknął Zubek salutując wyraźnie zadowolony - A tato żwawy, bo on jest zawodowy tancerz. Przed wojną, za sanacji, to robił za fordansera...
- Ano, nie zginęła - mruknął do siebie Borewicz, kiedy przyjaciel zniknął w korytarzu. Spojrzał przez szybę na zalane słońcem ulice i na umarłą z przegrzania paprotkę na parapecie okna, której trupa badał z zainteresowaniem jakiś żółty motyl, nieczuły widać na bezlitośnie operujące promienie - Drańsko gorąco, jak w piekle...