Jak to zgrabnie ująłem w poprzedniej notce jest w Polsce etosów dwóch; etos inteligencki, wyrażający się umiejetnością organizowania przetargów, i etos społecznika, wyrażający się zdolnością do pomocy wybranym potrzebującym połączoną ze zdolnościami autopromocyjnymi i promocyjnymi środowiska, które pomoc i autopromocje sponsoruje. Z kieszeni podatnika.
Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że w ten oto sposób katalog etosów się wyczerpuje. Dzisiaj przejdę od literki „A” jak autopromocja i literki „I” jak inteligencja (fonetycy zastanawiają się, czy nie jest już najwyższy czas by dowartościować „ę” w tym ostatnim przypadku) i przejdę do kolejnej coś oznaczającej lietrki w alfabecie, czyli „L”. Jak lewica.
Jak wiadomo etykietowanie to sprawa ryzykowna. Coś, co wczoraj było jeszcze skrajną lewicą dziś jawi się zaspawaną konserwą. Nie labelujcie, byście nie byli zalabelowani mówi się w inteligenckim polangu i mówi słusznie. Niemniej do rozumienia świata potrzebujemy jakiś generalizacji i definicji, więc – ostrożnie, ale jednak, spróbujmy.
Świat się zmienia i lewica zmienia się wraz ze światem.
Tradycyjnie lewicowość polegała z grubsza na tym, że wrażliwy okularnik zakochiwał się filozoficznie w Huckleberry Finnie, którego podziwiał za umięjętność odstrzeliwania wiewiórek, a którego nieumiejętność pisania w niczym mu nie przeszkadzała. Tak typowa „pogoń za parobkiem”, która albo przechodziła z wiekiem, kiedy okazywało się, że lepiej pisywać do burżuazyjnej prasy niż polować na wiewiórki, albo wyradzała się w działania zmierzające do tego aby z Jagódkowego Fina zrobić ministra transportu w rządzie, w którym samemu będzie się premierem.
Czasami fascynacja trafiała na porzucone przez paniczów kobiety, które składały swoje poranione uczucia w wyidealizowanym, męskim obiekcie , personifikowanym w realu w postaci operatora pieca hutniczego. Że zachodziła w tym ostatnim przypadku relacja bliską uczuciowo-płciowej można wnosić z faktu, że kobiety-rewolucjonistki rzadko zadurzały się we fryzjerze albo piekarzu, choć przeca te dwa ostatnie przykłady również ze znoju i ciężkiej, choć niespektakularnej, roboty.
Jak się te fascynacje skończyły, z grubsza wiemy. W każdym razie, ku zdumieniu wszystkich, marzenia rewolucyjnej lewicy przyoblekły się w ciało, i różnymi krajami zaczęli rządzić kaprale, ministranci, a nawet agenci NKWD.
Ale zostawmy historię, której meandry mniej więcej wszyscy znamy, i powróćmy do współczesności.
Kapitał. Tak kiedyś jak i dzisiaj kapitał jest czymś od czego czynny politycznie lewicowiec w Polsce zaczyna swoją przygodę z rzeczywistością.
Kiedyś jednak zaczynał swoją przygodę tam, gdzie kapitału nie było. Dzisiaj zaczyna ją tam, gdzie on jest.
Są w Polsce obszary biedy. Dotyka ona obszary postpegieerowskie, wielkie blokowiska, rzesze pauperyzujących się emerytów. Tu nie ma kapitału. I nie ma też lewicy. Te obszary lewica pozostawiła albo Lepperowi (gdy idzie o biedę bezbożną) albo o.Rydzykowi (w przypadku biedy pobożnej).
Nie ulegajmu jednak wrażeniu, że lewica rezygnuje z penetrowania marginesów. Penetruje ona margines dynamiczny, czyli, zgodnie z zaleceniami klasyka, związany w jakiś sposób z kapitałem.
Znamy oświatową działalność lewicy wśród osób najbardziej dotknietych przez przemiany, a więc te rzesze funkcjonariuszy i ich wspópracowników, których bezwzględna weryfikacja odesłała (bądź delegowała) na trudny odcinek frontu przestępczości zorganizowanej. Doniosłe przykłady opieki i prowadzenia żarliwej misjonarskiej działalności winny kojarzyć się czytelnikowi z nazwiskami takich tuzów lewej strony politycznego establishmentu jak Sobotka, Ungier, Kowalczyk.
Jeśli o ten typ marginesu idzie to warto wspomnieć o jednym z fundametów, na którym zbudowalismy okrągłostołowy gmach powszechnej zgody, a więc amnestię dla kryminalnych, kiedy to w odruchu naprawiania krzywd lewicy PZPR-owskiej, a więc nadgorliwej, lewica korowska uznała za wskazane zakończyć komunizm jednym mocnym akordem.
Dzięki przejawowi troski o najsłabszych polska ulica mogła pewnego zimowego dnia obejrzeć katalog mody z lat sześcdziesiatych, siedemdziesiatych i osiemdziesiatych defilujący przed jej rozradowanymi oczami wprost do punktów rekrutacyjnych w Wołominie i Pruszkowie.
A skoro o więzieniach mowa, to nie można nie zauważyć, że miejsca w których jednopłciowi spędzają dużo „wolnego” czasu bez kontaktów z reprezentantami płci przeciwnej sprzyjają zachowaniom wynikającym z nietradycyjnej moralności. Niby obscena i marginalia, ale od czegóż mamy mózgi!
Masowy napływ penitencjariuszy wyzwolonych z okowów surowej obyczajowości opresyjnej większości i szybki związek tej fali z rodzącym się udanie w Wołominie i Pruszkowie kapitałem, musiał doprowadzić do przeorientowania sympatii lewicy w kierunku dynamicznie powstającej nowej klasy rewolucyjnej o specyficznych potrzebach.
Kiedy ponadto okazało się, że wspomaganie tej grupy jest „trendy” a na Zachodzie są grupy i środowiska aż ociekające kapitałem, by pomóc, sprawa stała się jasna i „gej” wraz z jego niezbywalnymi prawami znalazł się w centrum zainteresowania lewicy, co często jest jedynym w Polsce „lewicy” intelektualnym atrybutem.
Owszem, działacz lewicowy w Polsce ma zazwyczaj lepszy samochód, większe mieszkanie i lepiej prosperujący biznes, ale już konserwy wiedziały, że nie szata zdobi, ale rozum.
Inwestycja w gejów i gejki jest bezpieczna, jako że w całości populacji ich ilość nigdy nieprzekroczy 3-5%. Zawsze będą więc w mniejszości, a więc chociazby z tego tytułu będą zawsze dyskryminowani.
Z powodu niewielkich rozmiarów oraz zwyczajowego miejsca w strukturze społecznej utrzymywanie tej części elektoratu jest tanie. Parę groszy z budżetu wytarczy na zapewnienie bytu działaczom, reszta nie woła, bo nie rekrutuje się ani z blokowisk, ani z post-pegieerów. Pamietajmy, że potrzeby ponadstandardowe rodzą się wtedy, gdy bieda nie zagląda w oczy.
Tu jednak przed lewicą polską staje wielki problem. Otóż, pomimo dwudzistoletnich wysiłków, nie udało się polskiej nowej lewicy przekonac do siebie elektoratów w takich ilościach, by w przyszłości mogło to kiedykolwiek wystarczyć do samodzielnego rządzenia. Pięcioprocentowy (geje + geje uzurpanci) elektorat może nie wystarczyć nawet na założenie koła!
Owszem, Polacy zaufali lewicy dwukrotnie, ale myliłby się ten, kto by sądził, że z powodów ideologicznych. Polacy są w swojej masie pragmatykami; lata okupacji wytworzyły w narodzie zanik myślenia propaństwowego i prospołecznego. Liczy się interes. Mój.
Lewica dostał szansę na zrealizowanie obietnic o powszechnym dobrobycie i zadania tego nie wywiązała się. Dlatego figala! Nigdy więcej. Dzisiaj przyglądamy się wysiłkom kolejnego rządu, który obiecał i wszystko wskazuje na to, że po raz kolejny zakończy sie spektakularną klęską. Powoli zbliżamy się do samozapoznania okrutnego faktu, że kasa pusta i bez dziesięcioleci dobrze zorganizowanej pracy modernizacyjnej, a przede wszystkim rezygnacji z powszechnego złodziejstwa i marnotrawstwa, doganiać bedziemy... Albanię, która – jak mi doniósł pewien podróznik, intensywnie buduje autostrady o standardzie, o którym możemy pomarzyć.
I tu dochodzimy do istoty problemów lewicy. Istoty, od której historia lewicy się zaczyna. Od kapitału. Europejska lewica zaczynała swoją przygodę z salonami w krajach o pełnym skarbcu. Pełnym na tyle, że można było sobie spokojnie zafundować i powszechny system ubezpieczeń i dwie rzezie światowe, żeby uprawnionych nie było za wielu.
Dzisiaj zamiast stuleciami odkładanego złota, surowców i kolonii mamy tony zadrukowanego papieru, wartego tyle, ile kapryśny los publiczności zażyczy sobie zamarzyć. Jego wartość jest w rzeczywistości niska, a utrzymywana najbardziej podatnym na inflację czynnikiem – wiarą i nadzieją, że jednak jest coś warty.
Europa jest bankrutem, bo pożyczyła od kilku pokoleń pieniądze, które obiecała oddać kolejnym pokoleniom, a które przepiła. Sytuacje mogłyby uratować kolejne pokolenia, jeśli pojawiłyby się w dużych ilościach, ale te Europa sobie wyskrobała.
Sytuacje mogliby uratować też brodaci męzczyźni i ich okutane i udrapowane towrzyszki życia, chętne do rodzenia potomków i nieprzyjazne skrobaniom, ale oni zdają się coś napomykać o rachunku za „deal” utrzymywania liberalnych europejskich staruchów. To się zdaje się szariat nazywa.
Rzecz jasna nie do przyjęcia, bo lewica utraciłaby swój ostatni bastion, a więc obyczajówkę.
Tak krawiec kraje, jak mu materii staje.
Dlatego zgodnie z zasadami ewolucji, w które lewica wierzy w sposób równie intensywny, jak inni w co innego, w związku z wyschnięciem źródeł, jako nieprzystosowany do zycia pustynnego gatunek, musi stopniowo wymierać pozostawiając po sobie pomniki, a i te nie na miarę Fidiasza.
Próbowano co prawda przeprowadzić spektakularną akcję globalnej ściepy na „ocieplenie”, ale nie lubiący chyba specjalnie lewicy Stwórca zaordynował zimę stulecia, co do złudzenia przypomina historię innej ściepy, kiedy to „globalne zlodowacenie” zakończyło się jednym z najgorętszych lat stulecia.
Pustki w skarbcu moga mieć jednak swoje, dobre strony, a mam tutaj na mysli deideologizację procesu administracji i zarządzania.
Jest faktem, że dla swojego istnienia każda społeczność potrzebuje tego magicznego zestawu wspólnych wartości i symboli.
Jestem jednak dość daleki od tego, by tym akurat zajmował się rząd. Głowa państwa, jeśli jej prerogatywy są ubogie, owszem.
Rząd nie jest od ideologii, ale jak każda egzekutywa, od wykonywania nałożonych przez niego zadań modernizacyjnych, a te można wykonywać wedle kolejności społecznej ważności, a wobec pustki w kasie, katalog się kurczy.
Nie znajduję w katalogu spraw koniecznych, a przy tym ekonomicznie uzasadnionych i możliwych, żadnego z "wielkich" postulatów lewicy.
„Kapitałem” się zaczęło, brakiem kapitału się skończy. Już i to dobrze, że całe pokolenia lewicowych dobrodziejów administrowały jego trwonieniem wynagradzane godnie.
Pozdrawiam
Inne tematy w dziale Polityka