Jako wierny miłośnik kryminałów zdecydowałem się postawić całkowicie fikcyjną i niepopartą żadnymi dowodami hipotezę roboczą w sprawie „samobójstwa” gangstera Zirajewskiego.
Jedno od początku konstruowania akcji było jasne. Po "samobójstwie" pilnowanego przez antyterrorystów bandyty nie może paść wyjaśnienie: umarł, bo mył nogi, mróz był i zapalenia płuc dostał. Kupilibyście taki film?
Pewnie, że nie.
Do przeprowadzenia narracji wynająłem Henia Kaszankę, byłego TW PRL-owskich służb specjalnych, negatywnie zweryfikowanego przez komisje weryfikacyjne, ale który, jako równy chłop, miał i ma wielu pozytywnie zweryfikowanych przyjaciół.
HENIO KASZANKA:
"Artur był zawsze czujny jak ważka, więc do roboty trza było znaleźć nie tylko fachowca, ale fachowców z różnych branż. Żaden pistolet ani przygłup nie wchodził w grę, bo strzelanina w szpitalu najbardziej zaszkodziłaby „Dużemu Mr X”.
A dopóki Mr X trzyma sznurki w garści porządni ludzie mogą spać spokojnie.
Akcję zaplanował sam G, bo tylko on miał wystarczające doświadczenie operacyjne w akcjach o takiej skali. Jeszcze z wywiadu.
Artur miał wyrok, bo poszedł na współpracę ze ścierwem i niejedno chlapnął. Tu parę słów trzeba powiedzieć. Każdy z porządnych ludzi ma prawo mówić, by dostać zawiasy albo dożywotnie wczasy za Hawajach. I dlatego każdy chłopak dostaje legendę; kogo ma sypać i w jakiej sprawie. Sypie się Leszczy i Jeleni, czyli niezrzeszonych. Zanim Papała „musiał odejść” były trzy legendy. Trzy zaplanowane zamachy na Papałę. Tylko jeden był zrealizowany; pozostałe dwa były pozorne, choć wszyscy Leszcze i Jelenie mieli przekonanie, że rzeczywiście biorą udział w prawdziwym zamachu. I dostali pieniądze. A potem zatruli się ołowiem albo zadławili sznurem.
Artur popełnił błąd – uwierzył ścierwom i wskazał właściwy trop.
Tyle, że nikt o tym nie wiedział. Dopiero jak wrócili nasi prokuratorzy, G dostał cynk, że może być gorąco. Jasne, mógł kazać go sfrajerzyć, zrobić parówą i nastraszyć naciskami na rodzinę, ale tu chodziło o coś więcej: dać wszystkim chłopakom znak, że nie ma żartów, a ostatnie ścierwa wyleciały z hukiem nawet z CBA.
Cała akcja polegała na tym, żeby Artur do końca myślał, że jest bezpieczny, że nikt nie wie, że sypał.
Przez znajomego klawisza przesłaliśmy gryps, że za lojalność będzie odbity, że dziękujemy za dochowanie omerty. Kazaliśmy spalić wszystkie notatki przygotowane do śledztwa i zażyć leki, po których właściwy lekarz miał nakazać przeniesienie go do szpitala. Tam mieli upozorować zasłabnięcie, podać kroplówkę i przy przewożeniu na intensywną wydostać. Potem do Wiednia, na bazę.
Odmówić nie mógł, bo by się wysypał, że coś nie tak, a widział, że mamy dostęp, skoro mogliśmy nadać gryps, znaczy, że mamy swoje psy, a może więcej. Dlatego spalił kwity i zatarł ślady, a to że nikt mu nie przeszkadzał upewniło go, że mamy go na wizji.
Podobno się zdenerwował, ale podjął grę. Żonie przekazał wskazówki.
No i tak było, jak było umówione. Leki, lekarz szpital, omdlenie, kroplówka. Tyle, że w kroplówce był jakiś pęcherzyk i zrobił się zator.
Więc nie było co wywozić.
Teraz został jeszce jeden rachunek do wyrównania. Pewności nie mam, ale może to być jakieś głośne nazwisko szczura, który nam nawiał.
Grunt, że znów jest normalnie!"
Pozdrawiam
Inne tematy w dziale Polityka