W zasadzie notka niniejsza powstaje bez specjalnego powodu. To znaczy, nie wydarzyło się nic emocjonalnie znaczącego, co mogłoby mnie „popchnąć” do jej napisania. Rzeczywisty motyw znajdzie niecierpliwy czytelnik w ostatnim zdaniu, więc jesli dla kogoś za długie, proszę na koniec tekstu, wiele nie straci.
Z pewną dozą obojetności wysłuchiwałem komunikatów o szeroko reklamowanej akcji jakiegoś „Towarzystwa Racjonalistycznego”, jak rozumiem kontynuatora „Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej”, która w opozycji do „Oaz” i podejrzanego ZHP organizowała obozy letnie. Już wtedy, trzydzieści lat temu doceniałem tę inicjatywę, bo na obozach towarzysze z tego „Towarzystwa” krzewili kulturę w sposób dający graniczące z pewnością przekonanie, że nie dożyją pełnoletniości z powodów głębokich urazów wątroby, a jesli nawet dożyją, to i tak nic w stanie krzewić nie będą, a to z powodu niedoboru sprawnie działających neuronów.
Zmieniłem zdanie i postanowiłem kilka słów napisac, a to dlatego, że chociaż sam incydent, w którym trójka dzieciaków wsparta konkubentem zrzeszonym czegoś tam chce, a czegoś nie chce, dla mnie nie przedstawia żadnej poznawczej (kulturowej, politycznej) wartości; folklor z pogranicza życia publicznego ważny w skali ważnosci tyle, co posłanka Senyszyn, poseł Palikot, czy Łyżwiński, dla pewnej grupy skrajnych zwolenników materializmu stał się niemalże kluczowym wydarzeniem roku, a jesli tak, to w staraniu odnotowania wszystkich zjawisk politycznych, również marginalnych, warto poświęcić mu słów kilka, a już tym bardziej, że klimat przedświąteczny i wesoły. Pan się rodzi, a karnawał za pasem.
Wbrew swojej wadze i znaczeniu, dzięki lansowi „Gazety Wyborczej”, która od lat zajmuje się bytami urojonymi, a jesli rzeczywistymi, to z marginesu (podobna historia z upartym lansowaniem środowiska Tejkowskiego przed laty, ale to stary przyjaciel domu redaktora naczelnego, więc bardziej, jakby, zrozumiałe) trójka licealistów wsparta konkubentem dostapiła zaszczytu bycia potraktowanym poważnie.
W związku z tym różnego rodzaju marginalne, sekciarskie odłamy dogorywających marksistów, z tak charakterystyczną dla siebie mieszanką egzaltacji, braku zrozumienia postaw i poglądów społeczeństwa, w którym żyją, i aspiracjami do sprawowania rządu dusz popartymi błędnym rozezaniem rozmiarów własnego potencjału intelektualnego, z nadzieją oczekiwały rewolucji.
W szkolnej sali miał rezegrać się porównywalny ze szturmem na niebronioną Bastylię atak sił jasności, a prawicowa czerń wraz z agresywnym klerem miała uciec w połochu.
Niestety, jak zawsze, kiedy za dogorywającym postępem nie stoi uzbrojony w pepeszę czerwonoarmista, wyszło jak zwykle, to znaczy młodzież trochę pośmiała się ze swoich rewolucyjnie nastawionych kolegów, którzy – jak wieść niesie mylili Arystotelsesa z Platonem, za to zachęcali do lektury folizofa, którego nazwisko zadrzyło im się zapamiętać w trakcie intensywnego szkolenia na kursach „Towarzystwa”, trochę pokibicowała katechecie, a w każdym razie bawiła się świetnie, w przeciweństwie do śmiertelnie poważnych bojców oświecenia.
Nie pierwszy to raz, choć tym razem w mikroskali, kiedy społeczeństwo sprawia zawód liderom „wyzwalania z okowów”, bo warto przypomnieć rozczarowanie, które sprawiła swoim korowskim liderom klasa robotnicza w Sierpniu 1980, kiedy to mury zakładów pracy pokryły się religijnymi symbolami w miejsce czerwonych sztandarów.
A najgorsze, że katecheta (tu: symbol kleru uciskającego) w porywie lepiej lub gorzej przemyślanego gestu dobrej woli i przywrócenia sprawie jej właściwego wymiaru, czyli festynu z „rewolucjonistami-racjonalistami” w roli głównej atrakcji, wręczył na koniec spotkania zabawki.
Różnie rózni komentatorzy oceniali ten gest; Rybitzky zganił, Terlikowski pochwalił, ja byłem rozdarty, bo sam nie uczestniczyłem, więc nie mogłem stwierdzić, czy gest wkomponował się w charakter, poziom i wagę debaty, czy też był oczywistym zgrzytem.
Do wczoraj. Wczoraj bowiem natrafiłem na wpis jednej z osób żarliwie zaangażowanej w marginalny incydent związany z marginalnym towarzystwem, wpis napisany znaną nam manierą egzaltowanego mini-Wertera. A w zasadzie dwa wpisy. Nie podnosiłbym obydwu, jak i ich autora do rangi, którą sprawy mieć muszą na tyle, bym je zechciał poruszyć, ale nasz młodzieniec po krótkiej wymianie uwag pod drugą z notek, raczył dać mi bana, co najpierw wywołało we mnie szczery i radosny wybuch zadowolenia, zastąpiony jednak reflekcją na temat zagrożeń związanych z emocjami buzującymi na niebezpiecznej granicy wytrzymałości nastoletniej umysłowaści atakowanej hormonem wzrostu i innymi hormonami.
Mowa o jednym z nielicznych przedstawicieli salonowej lewicy, jak się określają, która potrafi nie tylko napisać komentarz, ale również i notkę popełniając zadziwająco małą ilość błędów ortograficznych.
(logiczne są nieuchronne, jako że są „zaszyte” w wyznawanej religii, pardon: w poglądach).
Pierwsza notka ziała znanym nam zawodem, że we wrocławskiej szkole nie doszło do iskry wywołującej wybuch Wielkiej Rewolucji Racjonalistycznej i źle skrywanej wściekłości z powodu pobłażliwego potraktowania, oraz nadziei, że być może wybuch uda się wywołać figurami erystycznymi. Albo figury były za koślawe, albo społeczeństwo jak zwykle nie dorosło, dość, że nie wydarzyło się nic.
Ten brak serc porwanych zmusił autora do napisania jeszcze jednej notki, tym razem chmurnej jak postacie z powieści „Młoda Gwardia”Aleksandra Fadiejewa, w której z żalu płynącego z zapoznanego poczucia wyobcowania autor udowodnił nam, że umie cytowac lektury szkolne, choć może nie te najwyższych, literackich lotów.
W zemście za przegrana wojnę z krzyżem, ugodził nas krzyżem na piersi morderców Narutowicza zamykając sprawę ostatecznie, raz na zawsze i w poczuciu moralnej wyższości.
Propagandowa manipulacja Chevaliera (a zapomniałbym, tak o tym autorze mowa, może słyszeliście) była tak prosta, żeby nie użyć dosadniejszego określenia, że uznałem za rozsądne zauważyć, że przylepianie Niewiadomskiego do krzyża i ( w kontekście obydwu notek) do księdza katechety ma mało sensu, a ponadto obraża tych wszystkich naśladowców Chrystusa, którzy własnie z powodu krzyża skończyli w niemieckich i sowieckich obozach koncentracyjnych.
Ponadto wpis opatrzony był tagiem: „prawica polska”, a Niewiadomski miał być nie tyle produktem endeckiej niechęci do zastrzelonego prezydenta, ile dobitnym przykładem na to, do czego zdolne jest prawactwo, czy jak tam sobie autor dzieli i mnoży polityczne byty dla własnej, intelektualnej wygody.
Zarzuciłem autorowi „nieuczciwość intelektualną” oraz goebelsowskie metody propagandowe, co stało się pretekstem do wykluczenia mnie z grona nielicznych fascynatów marginaliami, chcących coś wpisać pod jego mniej lub bardzie udanymi produktami. Powie ktoś, że się czepiam, a notka powstała w związku z rocznicą śmierci prezydenta.
Być może autor jest znanym apologetą samego prezydenta Narutowicza i jego mysli politycznej, i właśnie dlatego zapomniał napisać o tej rocznicy wtedy, kiedy miała miejsce, czyli dnia poprzedniego, ale być może rzeczywiście liczył na wybuch rewolucji (a wtedy wszelkie wspominkarstwo i tak nie miałoby sensu), a skoro do niej nie doszło, to mu się przypomniało
Rzecz jest ponadto o tyle kuriozalna, że czegokolwiek postać Narutowicza symbolem mógłaby być, to na pewno nie symbolem walki z krzyżem! Powie ktoś, przeca to ateusz i lewak. Może i tak, ale to wcale nie czyni Go automatycznie sojusznikiem dzisiejszych przeciwników krzyża. Od tych dzisiajszych dzieli Go bowiem przynależność cywilizacyjna. Prawda, że był, jako młody człowiek, członkiem „Proletariatu”, organizacji, którą dzisiaj określilibyśmy mianem terrorystycznej i ścigalibyśmy na równi z Al-Kaidą; ale i to prawda, że nieustająco odmawiał w czasie pracy na Politechnice Zurychskiej grania w swojego ulubionego tenisa w niedziele, tłumacząc, że to kraj (kanton) katolicki, więc „nie uchodzi”.
Obszar cywilizacyjny, gdzie w czasach Jego służby publicznej dla Polski walczono z krzyżem znajdował się na wschód od ustalonych Traktatem Ryskim granic ziem Rzeczpospolitej. Ktoś mógłby podnieść argument, że czasy się zmieniły i byłby to argument słuszny; rzeczywiście, skutkiem takiej, a nie innej historii, pokolenie Narutowiczów wytraciło się na Syberii i w Auschwitz, a pokolenia Morozowów podjęły swoją misję walki z tradycją i – w karykaturalnej już formie, kontynuują ją dziś.
Tak Narutowicz, jak Tuwim; tak endecja, jak Niewiadomski, mają się nijak do współczesnych „Towarzystw Krzewienia” i nie należy sobie nimi pryszczy wycierać. To nie ta historia.
Jak przy okazji wrocławskiej wojny o krzyże można przywoływać histerię endeckiej prasy wymierzonej w osobę Gabriela Narutowicza? Przecież to się ma nijak? Paralelę z tamtą nagonką można robić – odnosząc się do historii Polski po 1989 roku, jedynie z histeriią, w jaką wobec osoby premiera Olszewskiego wpadła onegdaj "Gazeta Wyborcza"; można by śladów podobnych emocji szukać w programach publicystycznych Lisa, czy Olejnik. Z tym, że nawet i przy podobieństwei emocji przepaść dzieli tamtych i dzisiejszych dziennikarzy, gdy idzie o język, wykształcenie, kulturę.
Eligiusz Niewiadomski był mordercą, to prawda. On też tak uważał i dlatego żądał dla siebie kary śmierci wiedząc, że dla jego czynu nie ma usprawiedliwienia.
Jak chcecie państwo porównać tę postać z tysiącami bolszewickich tchórzy, którzy bandyckim zwyczajem, od dwudziestu już lat wolnej Polski, kluczą i zwodzą, zasłaniając się zwolnieniami lekarskimi i wiekiem?
Endecja, nawet jeśli popełniła grzech niedojrzałości politycznej w latach dwudziestych i trzydziestych, to okupiła ten grzech za drutami Auschwitz i na Syberii. Latami zbrojnej walki z bolszewickim bandytyzmem i walką o krzyż po roku 1944.
Julian Tuwim, choć nie można stawiać mu zarzutu kolaboracji wprost, dzielny krytyk endecji w latach dwudziestych i autor nieudanego wiersza „Krzyż mieliście na piersi, a browning (sic!) w kieszeni” nie zuważył, że „browning”, w czasach jego PRL-owskiej emerytury znikł zastąpiony bronią sowieckiej produkcji, a „Narutowiczów” mordowano tysiącami.
Rzecz jasna, pomimo faktu primogenitury dzisiajszych piór słabo piśmiennej posłanki Senyszyn i ich praw do pełnego spadku po Jaroszewiczu Piotrze i Jabłońskim Henryku (to ludzie wykształceni byli), larum wielkiego z powodu ich działalności i kontynuacji podnosić nie należy. Płytkie to, choć wrzaskliwe, pryszczate, a co najważniejsze – chorowite i słabawe.
Sowietyzm jest szczęśliwie intelektualnie słaby i pozbawiony Armii Czerwonej więdnie.
Jeśli nawet maturzysta potrafi sklecić zdań kilka, to gimnazjaliści lewicowego pochodzenia najczęściej kompromitują się po napisaniu jednej linijki tekstu, a to pytając, czy uczciwość intelektualna jest oksymoronem, a to dowodząc niezbicie, że „chrześcijanizm” to to, lub owo.
Zapyta ktoś, dlaczego w takim razie komentujesz waść na blogu niejakiego Chevaliera? Nieczęsto, a z tego oto powodu, że to on pierwszy na moim blogu się wpisał i powołując się na swoją, dogłębną znajomość literatury oraz erudycję w ostrych słowach skrytykował Szestowa za błędne brzmienie cytatu z Tertuliana w tytule znanego dzieła tego pierwszego. Podał przy tym brzmienie, jak błędnie sądził, właściwe przepraszając kilka godzin później za swój błąd wynikający z edukacyjnych braków (przeprosiny przyjąłem w imieniu Szestowa, rzecz jasna, nie własnym). O ile swoją pierwszą uwagą mnie szczerze ubawił, o tyle drugą – tą z przeprosinami, zaskoczył pozytywnie i temu zawdzięczał moją, nieczęstą obecność na blogu.
Do wczoraj, bo wczoraj uznał, że wobec polowania na dusze gimnazjalistów nie może sobie na moje uwagi pozwolić.
Tym samym moja obecność na S24, w meczu na „bany” wyraża się wynikiem 4 : 0, to znaczy cztery osoby mnie nie dopuszczają do komentowania na swoich blogach, ja nie obawiam się nikogo.
A oto lista:
1. Eli Barbur – posiadacz przekonania, że on wie, a żydowski szowinizm jest zbawieniem dla świata i okolic.
2. Chevalier – uważający, że zbawienie z Marksa.
3. Mireks – pocieszne stworzenie, które jest przekonane, że to on jest zbawicielem.
4. RKK – dowód na to, że raz na dwieście lat Kraków trzeba wietrzyć, i że budowanie Nowej Huty i potężna migracja klasy robotniczej to nie był najlepszy pomysł.
Ze względu na swoistą, a oczywistą „ucieszność” powyższego zestawienia nie jestem przekonany, że wrocławski katecheta nie miał racji sprowadzając (gestem wręczenia licealistom zabawek) „spór” do właściwych proporcji.
I dlatego, na zakończenie tej przezabawnej sytuacji też mam prezent. A własciwie jego ekspektatywę. Niejaki Chevalier raczył, ulegając emocjom równie silnym, jak opisywana przez niego „endecka tłuszcza”, odnieść się w związku z brakiem argumentów do argumentu honoru.
Ani nie te czasy, ani powaga sytuacji, ale propozycję, z wyżyn swoich wyżyn, mam. Otóż, w sferach kształconych, takie spory zwykło się załatwiać na drodze sportowej rywalizacji, jako że sprawy „honorowe” nie należą do sfery intelektu, ale charakteru.
Niniejszym deklaruję, że zakupię dla Chevaliera różowe rękawice bokserskie, koszulkę w takim samym kolorze, rozmiar S, i takież – rozmiar S, pantalony (jakby spadały, zawsze można ściągnąć gumką).
Ja swój komplet, co oczywista – czarny, już mam, więc koszty nie będą aż tak wielkie.
Prezent wręczę przy pierwszej nadarzającej się publicznie okazji, żadając sportowego wyjaśnienia kwestii honorowych; w sposób przewidziany przepisami gry, w obecności świadków i publiczności. Wybór dyscypliny, jesli ktoś by nie wiedział, przysługuje bezspornie mnie.
Jestem gotów pojawić się wraz z darem w dowolnym w zasadzie miejscu i czasie.
Jeśli takiej propozycji nie dostanę w ciągu, powiedzmy, miesiąca, uznam ostatecznie to, co teraz zakładam, a prezent przekażę jakiejś znajomej, a silniejszej charakterem, nastolatce.
I to byłoby na tyle. Przepraszam, że na temat błahy, ale Anglia spowita jest śniegiem, nic nie jeździ, mało co chodzi, więc można się zająć incydentaliami.
Pozdrawiam
Inne tematy w dziale Polityka