Nie ma społeczności, która nie posiadałaby wyjaśnienia racji swojego istnienia w formie mitu. "Społeczeństwo to kosmion rozświetlony od wewnatrz znaczeniami"pisał mistrz Voegelin. To jest w istocie mikrokosmos; wspólnota, która w opisie świata znalazła miejsce i na stworzenie wszystkiego, i na wyodrębnienie własnego, i na określenie dlaczego obce jest obce.
Gdzieś w latach osiemdziesiatych poznałem w Warszawie uroczego Anglika, Wayne'a, który razem z Pawłem prowadził znany i lubiany sklep fotograficzny.
Sklep fotograficzny nie był pierwszym zajęciem Wayne'a, bo do Polski sprowadziła go w czasach średniego Jaruzela (sic!) miłość spersonifikowana w postaci żony. A że tatko żony pracował w dużym, państwowym przedsiębiorstiwe skupu płodów rolnych, przeto - trochę po protekcji, Wayne został zatrudniony jako kierowca-kontraktor. Do jego obowiązków należało jeżdżenie po zapadłych wsiach i negocjowanie "ceny skupu żywca z polskimi farmerami".
Dostał od firmy Poloneza, samochód który zawsze przywoływał z rozrzewnieniem wspominając, pod jaki to krawężnik albo przez jaką dziurę nie udało mu się podjechać, i pokonywał setki kilometrów przez podlaskie wsie i po podbiałostockich drogach.
Najbardziej ubawiła mnie opowieść o pewnym chłopie, który uparcie nazywał naszego Wayne'a: "Nimiec". Na nic zdały się tłumaczenia, prezentowanie mapy, czy królewskich lwów; "Nimiec" pozostawał "Nimcem".
Któregoś razu Wayne nie zdzierżył upartego brania go za "Krautz'a", złapał chłopinę za klapy od marynareczki i wysyczał prosto w ucho: "Ja Anglik, nie Nimiec"!
"Przecież wiem, że Anglik, wzruszył ramionami chłop. "Ale co z tego, że Anglik, jak Nimiec"?
Biedny Wayne nie wiedział, że dokopał się własnie do jednej ze składowych nagłebszych pokładów naszej tożsamości, który stawiał granicę pomiędzy tymi, co władali "słowem" i dlatego laliśmy się z nimi ze świadomością, że lejemy kuzyna, a tymi, którzy słowem nie władali i w związku z tym byli "Niemi".
I właśnie gdzieś tam, pomiędzy najgłębszymi pokładami naszej tożsamości lokujemy nasze mity i legendy. "O Wandzie, co nie chciała Nimca", choć konia z rzedem temu, kto wykaże, że rzeczona rzeczywiści była nam bliska etnicznie, czy też bardziej ludom nazywającym dzisiejszy Tyniec "Tyne".
Mit opisywał wewnętrzne granice uniwersalizmu (albo zewnetrzne ekskluzywizmu) wskazując na język, jako jedną z wytycznych.
Jest jedna rzecz istotna, na którą zwracają uwagę wszyscy zajmujący się "kosmionami" i "światłem znaczeń". Tą rzeczą jest relacja mitu i prawdy.
Geniusz Schlimanna nie polegał na jego wyjatkowym, archeologicznym węchu, który pozwolił mu wskazać bezbłędnie Troję i Knossos, ale na zrozumieniu tej relacji. Na zrozumieniu, że mit społeczny buduje się w oparciu o fakty. Potem, wraz z biegiem dziejów się je tylko nieco pozłaca.
Pewien typ obrazoburcy zawsze budził we mnie uczcie politowania. "Żołnierze Westerplatte pili i sikali!" wołają tym samym tonem, którym Archimedes wołał "Eureka!" ganiając nago po uliczkach Syrakuz. Ale tylko tone jest bliski, bo o ile archimedesowska "Eureka!" oznaczała intelektualny progres, ich okrzyk jest dowodem na wyjałowienie intelektu, bo pili i sikali i ci pod Termopilami, i ci zgromadzeni pod Grunwaldem, a nawet praojciec Noe, i to pewnie cyklicznie, skoro Świeta Księga uznała za stosowne o nawyku upijania się do nieprzytomności wspomnieć (Księga nie wspomina o sikaniu, chociaż jasne, że jak pił dużo, to i sikac musiał obficie).
Rzecz jest prosta jak drut; zwyczajnie: budujemy herosom pomniki nie dlatego, że dzielili z nami nasze słabości, ale dlatego, że pomimo nich nie dzielili z nami naszego braku odwagi, honoru, uporu, polotu i rozumu.
Żołnierze Westerplatte mogliby być cyrkowcami noszącymi czerwone nosy na gumkach, nimniej to oni powstrzymywali przeważające siły "Nimców" przez siedem dni, chociaż dla wykonania rozkazu wystarczyło by kilka godzin. To jest fakt.
Pozłacanie polega więc na eksponowaniu tego, co ponaprzeciętne, a puszczaniu w niepamięć tego, co pospolite, bo pospolitości mamy w nadmiarze, wystarczy spojrzeć na niektórych z odbrązowników.
Lecz z tego samego powodu - prawdy, ściągamy z cokołów tych, którzy sie na nie wdarli bezprawnie; sprytnie odbili się od czyjchś pleców albo skorzystali z "nimieckiej"* drabinki, stanęli na wysokościach w błocie po pachy i zakrzyknęli: "Tera Ja! Złoćcie!", bo po laur trzeba przebiec bieg, a nie wyskoczyć z krzaków na trzy metry przed metą i pozwolić sobie zrobić zdjęcie.
Z tegoż samego powodu ściągamy z pomników tych, którzy przebiegli wielki bieg na ukrytym dopingu.
Uzurpator za życia na pomniku stać nie powinien, bo skoro nigdy bohaterem nie był, nie ma bohatera klasy, i zamiast swoim pomnikowym życiem "rozświetlać nam świat znaczeniami" będzie nam go zaciemniał.
A nawet i tam, gdzie bohaterstwo, jak się wydaje, znajduje swoje odbicie w tym "jak się rzeczy miały" nie spieszmy się ze złoceniem nosów za życia. Żywy nos kręci się i wierci; obok nabytych cech heroicznych posiada wspólne nam słabości, więc może łatwo odpaść ku publicznemu zgorszeniu.
A już szczególnie przestrzegałbym przed przyklejaniem metalu na siłę.
Przyjdzie czas, bez trudu zaistalujemy złoty nos na granicie, marmurze, czy piaskowcu.
I to by było na tyle w temacie nosów, herosów i pomników.
Pozdrawiam
* tu przez: "nimieckiej", rozumiem archetypiczne: "obcej", "wrogiej"
Inne tematy w dziale Polityka