Do Australii leci się długo. Bardzo długo. Po 24 godzinach lotu wysiadłem na lotnisku w Brisbane, stolicy największej prowincji Australii - Queensland. Podczas przeglądania moich bagaży przez celnika, spytałem go o jakiś tani, dobry hotel, niedaleko centrum miasta. Uśmiechnięty celnik podał mi adres hotelu znajdującego się w pobliżu dworca kolejowego.
- W podobnym spędziłem kilka dni w Nowej Zelandii z kolegami - dodał.
Wysiadłem z pociągu i rzeczywiście wśród wielkich wysokich drapaczy chmur, stał mały, czteropiętrowy hotelik w stylu wiktoriańskim. Była godzina 8 rano. Zgubiłem cały piątek. Wyleciałem bowiem w czwartek, a byłem na lotnisku w Brisbane w sobotę rano. Wziąłem pokój za 70 $ na ostatnim piętrze. Winda nie działała. Z trzech warunków: tani, dobry i blisko centrum, spełnił się tylko jeden. Ten ostatni. Byłem blisko centrum.
Pokój miał około 4 metrów kwadratowych. Łóżko i krzesło stanowiło całkowite i kompletne umeblowanie. Łazienka w korytarzu, a w niej sami Chińczycy. Byłem jedynym Europejczykiem. W mieście kupiłem telefon oraz dostęp do internetu. Zacząłem szukać samochodu. Znalazłem wypożyczalnię Bargain, oferującą małą mazdę za 20 $ dziennie. Wziąłem taksówkę i po godzinie stałem się mobilny. Samochód był wyposażony w nawigację. W internecie znalazłem ogłoszenie, że w następnego dnia odbędzie się grill w Stowarzyszeniu Kombatantów Polskich. Stojąc wieczorem w chińskim otoczeniu, czekającym na kolejkę pod prysznic, myślałem z uśmiechem o drugim dniu pobytu w Australii. Noc była strasznie gorąca i trudno było zasnąć. Chińczycy cały czas kręcili się po korytarzu, gaworząc po swojemu.
GPS zaprowadził mnie pod wskazany adres, odległy około 30 km od centrum miasta. Była to duża działka z przedszkolem oraz wysokim parterowym budynkiem Polskich Kombatantów, położona na dużej polanie, w willowej dzielnicy. W ogrodzie ustawione były stoły i grill już działał. Za 15 $ kupiłem cały program kulinarny imprezy i zabrałem się do tego śniadania, rozglądając się jednocześnie dookoła. 60-letnie sosny wśród stojących w pobliżu eukaliptusów dodawały specjalnej atmosfery i uroku temu miejscu. Było około 100 osób. Większość w średnim wieku. Podszedł do mnie starszy pan - Kazimierz Biedak i spytał, czy już próbowałem specjałów kulinarnych z grilla. Oprowadzał mnie po całym Ośrodku Polskich Kombatantów w Brisbane. Teren ten kupili byli polscy wojskowi po przybyciu z Anglii do Australii. Wybudowano budynki. By zapewnić utrzymanie tego wszystkiego, wynajęto jeden z nich na przedszkole. W ten sposób finansowano utrzymanie reszty.
- A to jest pan Julian Krok, były pilot dywizjonu 303 - powiedział do mnie pan Kazimierz, dawny piłkarz Zagłębia Sosnowiec, którego poznałem na samym początku.
- Jeden z ostatnich żyjących świadków tamtych czasów - dodał.
- Jest jeszcze jeden z kolegów w Kanadzie - oświadczył pan Julian Krok, obecnie pułkownik w stanie spoczynku.
Ten 92-letni uśmiechnięty człowiek robił wrażenie młodego prężnego mężczyzny. Otaczała go jakaś aureola wewnętrznej radości życia. Poczucia dużej własnej wartości. Suwerenności.
- Tylko proszę nie rozmawiać ze mną na temat polityki w Polsce - poprosił.
Rozmawialiśmy więc o nim i jego losach. Rocznik 20, jak większość pokolenia "Kolumbów". Do Anglii trafił przez Węgry, Jugosławię, Francję. Początkowo u gen. Maczka w Szkocji, a od roku 1941 w lotnictwie. Do 1943 r. w rozpoznawczej jednostce latającej w Syrii. A potem i to już do końca wojny w słynnym dywizjonie 303, o którym w trakcie wojny pisał Arkady Fidler. Po rozwiązaniu dywizjonu wrócił wraz ze Skalskim i Łokuciewskim do Polski. Tu po ostrzeżeniu, że ma być aresztowany przez UB, uciekł na Zachód, a następnie wyemigrował ze swoją żoną do Australii, do Brisbane, gdzie do dnia dzisiejszego oboje mieszkają.
Rozmowa z Julianem Krokiem zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie. Potwierdziła moje przypuszczenia. Mianowicie - że pokolenie "Kolumbów" składało się z kwiatu polskiej młodzieży. Ten starszy człowiek nie był starcem. Nic w nim nie wygasło. A Polska nawet po tylu latach i tak daleka, ciągle pozostała mu bliska.
Któregoś dnia pan Kazimierz Biedak spytał mnie, czy nie pojechałbym z nim do Zakopanego. Po około godzinie jazdy samochodem wylądowaliśmy w lesie eukaliptusowym i stanęliśmy przed bramą, obok której wisiał napis "Zakopane". Wokół mocno zarośniętej polany stały budynki. Otworzyliśmy wodę i okazało się, że wszystko funkcjonuje. Prysznice, łazienki i kuchnia. Zrobiliśmy kilku godzinny spacer po całej posiadłości, która jest również własnością Polonii w Brisbane. Pan Kazimierz pichcąc obiad z wszystkiego, co mieliśmy (wrzucił do dużego kotła, co było i przyprawił), opowiadał o historii tego miejsca. Stojące wysokie drzewa przysłaniały trochę widok na ostry wysoki szczyt. Ale posadzone sosny, znów dodawały uroku swojskości.
- To nasz Giewont - dodał z uśmiechem widząc moją nieukrywaną fascynację.
- Jeszcze kilka lat temu przyjeżdżała młodzież harcerska każdego roku. Obecnie wszystko trochę przycichło. Ale trzeba będzie wszystkich skrzyknąć by zrobić tu porządek - kontynuował pan Kazimierz swoją opowieść.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na chwilę przy pomniku. Tu 12 lat temu zginęło w wypadku samochodowym rodzeństwo jadące na obóz. Chłopiec miał lat 19, a jego siostra była o rok młodsza. Pan Kazimierz opowiedział o losach rodziców, którzy jednego dnia stracili jedyne dzieci.
Polacy w Australii mają tak samą długą historię, jak sama Australia. Bowiem na pokładzie żaglowca kapitana J. Cooka był Polak: Jerzy Forster, profesor Szkoły Głównej Wielkiego Księstwa Litewskiego. Najbardziej znanym jest jednak Paweł Edmund Strzelecki. Spędził on w Australii 4 lata. Nie mniej jednak wystarczyło to, by zapisać się w jej historii na stałe. Ten polski geolog, urodzony pod Poznaniem, korespondował z Humboltem i należał w tamtych czasach do naukowej elity Europy. W trakcie swojej 9 letniej podróży dookoła świata, odkrył m.in. złoża rud miedzi w Kanadzie, złoto w Australii, złoża węgla kamiennego na Tasmanii. Ponieważ najwyższy szczyt na tym kontynencie przypominał mu krakowski kopiec Kościuszki, właśnie tak nazwał tę górę. Jego imię zaś nosi jedna z pustyń oraz kilka rzek.
Obecnie w Australii żyje około 210 tys. Polaków. To jest dokładnie tyle samo, ile Aborygenów. Szczególnie ci ostatni mieli do niedawna trudne życie. W latach 30-tych do rozrywki weekendowej miejscowej białej elity należało polowania na Aborygenów. W latach 60-tych dostali prawa wyborcze, a w latach 80-tych zlikwidowano ostatnie obozy ich internowania! (zastanawiam się, gdzie wtedy były te wszystkie organizacje broniące praw człowieka).
Polacy i Aborygeni mieli tylko jeden konflikt i to nawet niedawno, bo kilka lat temu. Chodziło o słynną górę Kościuszki. Pozostano przy nazwie nadanej przez Strzeleckiego. Aborygeni nie mieli własnego pisma i nadal nie mają. Słysząc jednak, o co walczył polski generał, zgodzili się na pozostawienie obecnie obowiązującej nazwy.
Australia jest "Lucky Country" - Szczęśliwym Krajem. I tak jest. Klimat jest wspaniały i niemęczący. Bogactwa naturalne gwarantują długie i dostatnie życie. Jest to obecnie kraj praworządności i tolerancji. Nowoczesna architektura fascynuje harmonią i pięknem. A przestrzeń jest wręcz niewyobrażalna dla każdego kochającego naturę.
Z 21 milionów mieszkańców Australii, 90% mieszka na wybrzeżu, z czego większość na wschodnim. Sydney ma około 4,5 miliona mieszkańców, Melbourne 4 miliony, Brisbane 2 miliony, Perth ma również około 2 milionów oraz Adelajda 1,5 miliona. Środek państwa jest praktycznie pusty.
Podróż do Australii nie jest obecnie zbyt droga (bilet lotniczy kosztuje około 1 tys. euro). Nie mniej jednak sam pobyt jest bardzo kosztowny. Bez tak zwanej wizy „457” nie ma mowy o legalnej pracy, choć przy 4% bezrobociu, jest jej dla wszystkich dość.
Inne tematy w dziale Rozmaitości