Będąc młodym chłopcem chciałem zostać kapitanem żeglugi wielkiej i pływać po oceanach. Wodą i żeglowaniem zaraził mnie mój ojciec, który pod koniec lat 60-tych zbudował w garażu żagłówkę holenderskiej klasy BM. Jola ta była krótsza od polskiej Omegi i miała żagle o powierzchni 12 m2. Tak zaczęła się moja przygoda z żeglarstwem.
Z Bałtyku nie miałem najlepszych wspomnień. Najgorszy rejs miałem we wrześniu 1994 roku wokól wysp duńskich. Akwen ten jest trudny do żeglowania, ze względu na liczne mielizny. Wystartowaliśmy z niemieckiego portu Heiligenhafen i opłynęliśmy Loland kierując się do Warnemuende. Kolejnym etapem miała być niemiecka wyspa Fehrman. I właśnie 28.09 1994 roku załapaliśmy się na potężny sztorm ciągnący się od pólnocnego do zachodniego Bałtyku. Nawigacja GPS nie była jeszcze wtedy na jachtach żaglowych zbyt popularna i dlatego pływało się na mapie papierowej, od boji do boji, unikając licznych płycizn. Toaleta tego dnia nie działała, ze względu na mocny przechył jachtu. Silnik z tego samego powodu nie miał chłodzenia. Pozostawały tylko żagle.
W pewnym momenie musiałem przy tej pogodzie i stanie morza, „skorzystac z toalety”. Poszedłem na zawietrzną, chwyciłem się wanty, będąc jednocześnie zabezpieczony linką życia i otworzyłem mój sztormiak. Pech chciał, że pojawiła się bardzo ostra fala i po chwili byłem zanurzony po klatkę piersiową z otwartym sztormiakiem. Nie czułem w tym momencie romantyzmu żeglarskiego. Nie byłem też twardym żeglarzem walczącym ze sztormową pogodą. Czułem olbrzymi dyskonfort, tym bardziej, że trzeba było wrócic pod pokład i zmienić mokre ubranie. Prysznic i umywalka nie działały. Od tego momentu postanowiłem unikać zimnych mórz i żeglować tylko w krótkich spodenkach. Potem dowiedziałem się, że tego dnia zatonął, w tym samym sztormie prom Estonia.
Wiosną tego roku (2022) otrzymałem propozycję wzięcia udziału w rejsie po Bałtyku. Mieliśmy płynąć z Helu do Turku w Finlandii. Organizatorem i pomysłodawcą był klub żeglarski królewskiego miasta Darłowo, współpracujący z Zespołem Szkół Morskich z Darłowa.
Jachtem na którym mieliśmy się zaokrętować był S.Y Sekstant o długości około 12 m. Jednostka ta została przekazana Szkole Morskiej przez Marynarkę Wojenną, której emblemat był widoczny na przednim żaglu. W czasie tego rejsu uległ zniszczeniu podczas sztormu. Potem złożyliśmy się na nowy, ale już bez emblematu.
Z załogi znałem tylko jedną osobę. Reszta była mi kompletnie obca. Termin rejsu od 19 czerwca do 03 lipca. Pamiętając moje wcześniej wspomniane doświadczenia na Bałtyku, miałem dużo mieszanych uczuć przed tym rejsem. Nawet nie spakowałem kąpielówek.
W Darłowie ładowaliśmy do busa prowiant na najbliższe dwa tygodnie. Po południu zawitaliśmy w porcie na Helu, gdzie już na nas czekano. Pogoda pogarszała się z minuty na minutę. Kapitanem S.Y. Sekstanta na tym rejsie był Paweł Krakowiak. Zabunkrowaliśmy sprawnie całą aprowizację i nasze rzeczy na jednostce, po czym Paweł podzielił załogę na dwuosobowe wachty. Z Damianem stanowiliśmy parę wachtową do końca rejsu. Paweł był razem z Leszkiem, nestorem polskiego żeglarstwa i na tym rejsie honorowym komandorem rejsu, Trzecią wachtę stanowili: Iwona, jedyna kobieta na pokładzie i Grzesiu, który jednocześnie dbał przez cały rejs o nasze posiłki. Konsumując w trakcie tego rejsu wspaniałe dania, muszę się przyznać, że poczułem olbrzymi podziw i wyjątkowy szacunek dla naszego cooka.
Ciągle padało i prognozy pogody były raczej pesymistyczne. Zbliżała się godzina 20 i zapadła decyzja, że wychodzimy z portu na Helu w kierunku Kłajpedy na Litwie. Omijając jednocześnie wody terytorialne enklawy rosyjskiej, Królewca.
Płynęliśmy całą noc, cały dzień, a o 4 nad ranem trzeciego dnia, wpłynęliśmy do portu w Kłajpedzie. Dla tych, którzy nie mają wyobrażenia o prędkościach na jachtach żaglowych, podam przykład; Odcinek Hell – Kłajpeda to około 130 mil morskich (1 mila morska to 1,85 km). Średnia prędkość jachtu to 5 węzłów, czyli 5 mil morskich na godzinę. Łatwo policzyć, że na te 130 mil jacht potrzebuje około 26 godzin. Przy żeglowaniu „pod wiatr” dodaje się do tych 26 godzin, kolejne 26 na halsowanie. Czyli odcinek taki, może zająć 52 godziny. My jednak mieliśmy w miarę korzystne warunki i dlatego po 32 godzinach zawitaliśmy w Kłajpedzie. Przy wejściu do portu, zmieniła się dokładność naszego GPS-a i mając odczyty do 100 m zamiast 10 m, trochę błądziliśmy po porcie. W końcu znaleźliśmy wejście do mariny z zamkniętym mostem zwodzonym. Czekaliśmy na obsługę mostu, aż w końcu weszliśmy do tej mariny i zacumowaliśmy przy keji. Załoga rozbiegła się po okolicy i po chwili wiedzieliśmy wszystko o budynkach sanitarnych, barach i okolicznej infrastrukturze handlowej. Staliśmy tuż przy fortyfikacjach twierdzy w Kłajpedzie.
W południe wszyscy byli już w mieście i indywidualnie lub też grupowo zwiedzaliśmy to pierwsze w tym rejsie miasto litewskie. Wieczorem przygotowaliśmy jacht do nocnego rejsu i opuściliśmy Kłajpedę. Dalej mocno wiało, ale temperatury na szczęście były bardzo ludzkie. Sekstant ciął zgrabnie falę i woda nie zalewała pokładu. Łódka okazała się bardzo dzielna w trakcie silnego wiatru i prowadzenie jej na dużej fali było wręcz przyjemnością. Genua była mocno wydmuchana i może dlatego kursy na wiatr nie były zbyt szybkie. Ale w żeglarstwie nie można mieć wszystkiego. A romantyzm poruszania się na wiatrach polega na umiejętności omijania problemów i ograniczania potencjalnych szkód i cieszenia się z tego co się ma.
Następnym portem była Lipawa. Bardzo ciekawe miasteczko, którego nazwa oddawała całkowicie atmosferę miasta pełnego lip. Rzeczywiście ten jeden gatunek drzew dominował na każdym kroku. Dwujezdniowe aleje otoczone wieloma rzędami lip robiły wrażenie. Była 3 dekada czerwca i i właśnie lipy pokryte żółtymi, drobnymi kwiatami, przy których krążyło morze ciężko brzęczących owadów. Przytłaczało wręcz swoim ogromem, innością, do której nie jesteśmy przyzwyczajeni.
Rytm rejsu, jednoczył nas coraz bardziej w myśl zasady : „ eat, sleep, sail, repeat”. Bardzo polubiłem zwiedzanie portów za dnia i żeglowanie nocą. Wachty były 3 i 4 godzinne. Pełniący nią członkowie załogi byli na swój sposób zadowoleni. Grzesiu z Iwoną, bo mogli być razem i płynąć razem. Kapitan Paweł, bo słuchał opowieści Leszka, dzielącego się chętnie swoimi wspomnieniami. No i ja z Damianem, którego podziwiałem za olbrzymią energię i samodyscyplinę oraz za umiejętności „złotej rączki”. Dla Damiana był to rejs szkoleniowy w ramach praktyki kapitańskiej. W związku z tym, wszyscy musieliśmy wykonać, i to przy silnym wietrze i wysokiej fali, manewr „człowiek za burtą”. Również musieliśmy wchodzić i wychodziłć z portu. Przy tych bardzo zróżnicowanych warunkach pogodowych, było to bardzo cenne doświadczenie dla każdego.
Dni stawały się coraz dłuższe i pomału dostrzegliśmy „białe noce” i to w niesamowitej krasie. Początkowo słońce znikało za horyzontem, pozostawiając po sobie mocną czerwień. By z minuty na minutę przejść w ciemny granat. a następnie ukazać się z mocną żółcią na zimnym niebieskim tle. A potem iść dalej w górę, rozjaśniając całą przestrzeń wokół jachtu. Każdy taki zachód, przechodzący bez granicy ciemna, we wschód słońca, wzbudzał napięcie i zachwyt nad tym zjawiskiem . A gdy do tego na horyzoncie pojawiały się chmury, podświetlane schowanym już słońcem, spektakl ten był jeszcze bardziej fascynujący.
Porty i mariny w Estonii i na Łotwie robiły się coraz mniejsze. Nikt nas nie witał i nie wskazywał miejsca postojowego. Wszystkie były podobne do siebie i prawie w każdym z nich witała nas tablica informacyjna o udziale finasowym Unii Europejskiej.
Minęliśmy jednym skokiem szlak żeglugowy łączący Petersburg z Bałtykiem i wpłynęliśmy na wody fińskie. Krajobraz zmienił się niesamowicie. Poruszaliśmy się wąskimi przejściami między licznymi wyspami i wysepkami. Każdy z nas znalazł jakieś porównanie z akwenami żeglarskimi śródlądowymi w naszym kraju. Od czasu do czasu, na tych mini wysepkach pojawiały się przystanie, obok przyklejonych do skał domków.
Woda stawała się coraz cieplejsza, aż Damian odczytał na swoim zegarku temperaturę 28 stopni. Część załogi postanowiła skorzystać z okazji i przywiązana linami do jachtu, wlekła się za nim, kwicząc z radości.
W końcu po 12 dniach wylądowaliśmy w Turku. Trzech panów łącznie z kapitanem pozostało na pokładzie Sekstantu. Reszta udała się do hotelu. Straciliśmy z Sekstantem całkowicie kontakt, gdyż pucowano jacht na potęgę, czekając na przybycie współmałżonek. Na zakończenie każdy otrzymał świadectwo, opinię, z rąk kapitana. Ja również.
Każdy z tej naszej załogi wniósł jakąś cegiełkę do tego, że staliśmy się zespołem, teamem na tej małej jednostce, o bardzo niskich warunkach hotelowych. Największy wpływ miał Paweł, nasz kapitan. Wymagał od nas tego czego wymagał od samego siebie. Chciał, żeby każdy z załogi mógł go w razie czego zastąpić. Obdarzył nas olbrzymim zaufaniem. Przekazywał nam swoje doświadczenie i wiedzę. Taki ludzki, mądry kapitan. Fajny facet.
I dlatego na sam koniec. Dziękuję Ci kapitanie. Dziękuję załodze SY Sekstanta za przyjęcie, akceptację i pomoc w każdej chwili. Przez te dwa tygodnie czułem się częścią załogi i to uczucie nadal pozostało.
Na samym początku napisałem, że chciałem zostać kapitanem. Zawodowo jestem inżynierem górnikiem. Pomimo wielkich różnic między marzeniami a życiem realnym, są też wielkie podobieństwa. Odporność na stres, samodyscyplina, instynkt samozachowawczy, umiejętność pracy w zespole i olbrzymie poczucie odpowiedzialności za innych. Nie wspominając chęci dążenia i osiągnięcia celu.
Przed rejsem zastanawiałem się z kim płynę. Kim są z zawodu ludzie, z którymi spędzę najbliższe dwa tygodnie, na małej łódce. Po czasie dowiedziałem się. Płynął z nami architekt i bankowiec, właściciel szkoły nauki jazdy i przedstawiciel firmy farmaceutycznej. Mieliśmy również pisarza, podróznika i rzecznika prasowego, w jednej osobie. Przedział wieku załogi to 42 - 84 lata, Dla każdego z nich żeglarstwo stało się hobby, fascynacją żywiołu jakim jest woda.
Zobacz galerię zdjęć:
Rejs Hel-Turku
Inne tematy w dziale Sport