Opisy wojskowej rzeczywistości nie są koniecznie specjalnością czasów słusznie minionych. Wojsko to taka instytucja gdzie totalny bałagan i rzeczy dziwne dzieją się bez względu na czas i ustrój. Ponieważ jednak służyłem w drugiej połowie lat 80-tych, postanowiłem ten wątek włączyć do "idiotyzmów"
Kiedy w roku 1985 rozkręcała się moja kariera pracownika warszawskiego pogotowia przypomniało sobie o mnie wojsko. Chcąc nie chcąc w styczniu 1986 trafiłem do szkółki w Dęblinie gdzie mięli ze mnie zrobić technika meteorologa. SMS (szkoła młodszych specjalistów) mieściła się na terenie Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lotniczych i wg mojego doświadczenia oraz opowieści znajomych służących gdzie indziej nie ma (nie było) lepszego miejsca do odbębnienia zaszczytnego obowiązku wobec socjalistycznej ojczyzny. Totalny luz, brak „starego wojska”, bardziej szkoła niż armia, basen na który z upodobaniem chodziliśmy, dobre jedzenie oraz w moim przypadku jako warszawiaka bliskość domu sprawiały, że o prawdziwym wojsku pojęcie mięliśmy mgliste, a w każdym razie na pewno wypaczone. Niestety szybko mięliśmy być sprowadzeni na ziemię. Na przełomie kwietnia i maja trafiłem na lotnisko do Gdyni (dziś mieszkam niedaleko – kto by pomyślał) do jednostki lotnictwa marynarki wojennej. Już pierwszy dzień sprawił, że plułem sobie w brodę uświadamiając coraz bardziej, że jestem idiotą nie idąc na studia. Godzina 5.30 pobudka, a potem poranna zaprawa (na którą w Dęblinie nawet nie wychodziliśmy wylegując się w łóżkach). Bieg dookoła pasa startowego nie należy do najprzyjemniejszych doświadczeń. Chwała bogu, że prawie od razu trafiłem na wieżę gdzie mieściła się między innym stacja meteo, tam było nas tylko kilku więc siłą rzeczy stosunki musiały panować bardziej normalne. Cały dowcip polegał na fakcie, że lotnisko i całe wyposażenie było OPK (dla nie wtajemniczonych granatowe mundury), a ja byłem marynarzem. I tak w jednostce podlegałem pod hierarchię służbową marynarską ale dyżury pełniłem wg grafiku ustalanego w zupełnie innej jednostce. Jak to we wojsku jest jedni z drugimi nijak dogadać się nie mogli (w czym zresztą świadomie im nie pomagałem, a nawet przeszkadzałem), w związku z czym w mojej macierzystej (marynarskiej) jednostce nigdy nie wiedzieli kiedy mam dyżur i gdzie jestem. Doszło do tego, że mieszkałem na wieży, miałem swój pokoik, szafę z ciuchami, telewizor – pełen wypas. Jak nie miałem służby to wstawałem dobrze po śniadaniu i szedłem sobie na kuchnię gdzie dwóch z mojego rocznika załatwiało jakieś jedzenie. Żyłem sobie jak swobodny elektron balansując między jednostkami, jednak miałem kłopoty z przepustkami – jak nie można mnie było dokładnie namierzyć, to ciężko było również dostać zgodę na wyjazd. Za swoją swobodę płaciłem pewną cenę, otóż byłem zawsze dostępny, jak trzeba było kogoś zastąpić coś załatwić to spadało to na mnie. Ale i tak było warto. Dobre kontakty z zawodowymi żołnierzami z meteo zaowocowały (zainicjowaną przez mnie) próbą oddelegowania z jednostki marynarskiej do OPK-owskiej. Tam miałbym możliwość uzyskiwania bezproblemowych przepustek, zachowałbym przywilej mieszkania na wieży, a moja macierzysta jednostka pozbyła by się kłopotu. I tak się stało, szefowie kompani z obu jednostek dogadali się, a ja zostałem oddelegowany. Ale jak to w największym bałaganie świata czyli w wojsku bywa nie do końca. Otóż brak jakiegos papierka spowodował, że z mojej jednostki zostałem oddelegowany ale do następnej „przydelegowany” nie byłem. I tak w teorii nie byłem nigdzie, jedynie od marynarzy brałem żołd i sorty mundurowe ale to wszystko. Teoretycznie nie miałem co jeść ani gdzie spać – nie było mnie. Istny raj. Spałem jak wspomniałem wcześniej na wieży, jeżeli chodzi zaś o jedzenie to przez lata nazbierały się kartki, które miały być oddawane na stołówce przez żołnierzy zawodowych pełniących dyżur za które mieli dostawać posiłki. Nigdy jednak kartek nie brali, po prostu szli na stołówkę. Na kartce był rodzaj posiłku oraz dzień i miesiąc, roku nie było w związku z czym dysponowałem wielką ilością talonów na jedzenie oraz kolegami z jednej fali na stołówce. Jadłem ile chciałem i miałem duży wybór potraw (kuchnia szczyciła się słusznie dobrym jedzeniem i dużym wyborem). Tak żyłem jak u Pana Boga za piecem przez kilka miesięcy do czasu aż mój (marynarski) szef kompanii w przypływie ciekawości skontaktował się z jednostką w której miałem być, a mnie nie było. Szybko wracałem do macierzystej jednostki, jednak na krótko, podczas swojego mieszkania na wieży stałem się zbyt przydatny, w związku z czym szybko wszystko wróciło do „normy”
I tak spędziłem ponad dwa lata w armii – ponad dwa gdyż musiałem odsłużyć pobyty w wojskowym areszcie, a byłem w nim aż cztery razy.
Będzie o tym w następnym wątku.
Inne tematy w dziale Rozmaitości