Za zgodą autora kopiuje bardzo ciekawe wspomnienia dotyczące rzekomego upadku komunizmu.
W drugiej połowie lat 80-ych Związek Sowiecki i jego protektoraty znaleźli się w stanie poważnego kryzysu, głównie dzięki polityce Ronalda Reagana i postawie Jana Pawła II. Działo się to ku radości wszystkich przyzwoitych ludzi na świecie, albowiem komunizm był tworem i ustrojem z piekła rodem, jakiego świat nigdy nie widział i — miejmy nadzieję — już nie zobaczy, choć zwolenników komunizmu nadal nie brakuje. Pod wpływem presji politycznej rosyjscy agenci rządzący tzw. "Polską Rzeczpospolitą Ludową" tracili kontrolę nad społeczeństwem, w szczególności nie potrafili zapanować nad życiem gospodarczym ani nad coraz sprawniej funkcjonującymi strukturami niepodległościowego podziemia.
Wobec groźby całkowitej utraty wpływu na bieg wydarzeń kierownictwo kompartii porozumiało się z grupą osób ogłoszonych jako "podziemne struktury Solidarności" (o czym zaświadczyć miała osoba Lecha Wałęsy) i tej grupce obiecało oddać 1/3 mandatów w tzw. "Sejmie PRL". Jak dziś wiemy, rzekoma "strona solidarnościowa" rozmów przy Okrągłym Stole zdominowana była przez agentów komunistycznych, czemu się w sumie trudno dziwić — komuniści zaprosili do negocjacji osoby, z którymi najłatwiej było im się porozumieć. Jednakże w odbiorze społecznym ludzie ci postrzegani byli wówczas jako struktury niepodległościowe, wyłaniające się z podziemia w walce o wolną Polskę, mimo że niewiele miało to wspólnego z rzeczywistością.
Ostatecznie 4 czerwca 1989 odbyły się "wybory" do "Sejmu PRL". 2/3 mandatów z góry obsadzone zostało przez funków kompartii, a o 1/3 mógł ubiegać się każdy obywatel PRL (notabene wymogiem domicylu zakazano kandydowania Polakom wcześniej wypchniętym na emigrację). Fikcyjność tych wyborów polegała także na tym, że niemal wszystkie media kontrolowane były przez kompartię — dezorientacja społeczna przekraczała więc wszelkie wyobrażenia.
Kilka dni przed głosowaniem zadzwoniła do mnie dr Ligia Grabowska z prośbą o przyjęcie mandatu męża zaufania "Solidarności" w komisji przy ulicy Ciszewskiej. Poinformowała mnie, że ludzie Jacka Kuronia obsadzili już w komisjach dwa płatne miejsca, ale nie mogą znaleźć chętnych na bezpłatne funkcje męża zaufania, tymczasem trzeba zapewnić przy procedurze liczenia głosów możliwie najliczniejszą obecność ludzi niezwiązanych z aparatem komunistycznym. A ponieważ we Włochach nikogo innego z podziemia znaleźć nie może więc ja się do tego zadania znakomicie nadaję.
Obwodowa komisja wyborcza składała się z osobników sprawiających wrażenie emerytów milicyjnych i ormowskich itp. towarzystwa, wyraźnie nie wiedzącego, jak traktować nietypową obecność sił antysocjalistycznych w miejscu głosowania. Humory tych osobników psuła dodatkowo bezczelność niektórych wyborców głośno deklarujących, że przyszli tu, żeby dokopać Czerwonym, co — nawiasem pisząc — nie było osiągalne, ponieważ wybieraliśmy zaledwie 1/3 "Sejmu PRL".
Po zakończeniu głosowania oraz podliczeniu kart i głosujących okazało się, że w urnie znalazło się około 30 kart więcej niż wyborców podpisanych na listach. W toku dyskusji nad tym zdumiewającym faktem padło przypuszczenie, że jeden z członków komisji, ciężko spracowaną milicyjną dłonią nieumyślnie wydał trochę podwójnych kart, a wyborcy podle jego błąd wykorzystywali, głosując podwójnie. Przewodniczący komisji zaproponował więc, żebyśmy "urealnili" wynik głosowania w ten sposób, że zwiększymy liczbę zliczonych podpisów o 15 i zmniejszymy liczbę wyjętych kart też o 15. I wszystko się będzie w protokole idealnie zgadzało. Przypomniał, że z doniesień radiowo/telewizyjnych wiadomo, że "Solidarność wygrała wybory" więc nie ma co kruszyć kopie o głupie 30 kartek. Pomińmy ten drobiazg i wybierzmy przyszłość.
Propozycję przewodniczącego entuzjastycznie przyjęli dwaj kuroniowcy. Ja zaś zakomunikowałem, że opiszę "urealnienie" w rubryce "Uwagi". Przewodniczącego Komisji wyraźnie nie zachwycił mój pomysł, ale zadeklarował, że w tej sprawie postąpi tak ,jak życzyć sobie będzie nasza "solidarnościowa" trójka.
Na takie dictum dwaj kuroniowi solidarnościowcy wydarli się na mnie, że należy przyjąć propozycję bolszewika, ponieważ w przeciwnym wypadku oni i ja zmuszeni zostaniemy do ponownego przeprowadzenia głosowania w obwodzie a nikt im ani grosza nie zapłaci za dodatkowy dzień pracy. Odmówiłem. W reakcji na moją niedemokratyczną i niekoncyliarną postawę komisja jednomyślnie postanowiła, że trzeba ponownie policzyć głosy, ale tym razem tak je liczyć, żeby się wszystko zgadzało. Co też solidarnościowi i komunistyczni członkowie komisji uczynili, w świętej narodowej zgodzie i porozumieniu.
Dowiedziałem się potem od aktoreczki Szczepkowskiej, że tego dnia w Polsce skończył się komunizm. Zapewne dlatego przeoczyłem ten doniosły fakt, że 4 czerwca 1989 siedziałem w komisji od 6 rano do 6 rano dnia następnego, po czym dowlókłszy się do domu, zasnąłem na dalsze pół doby.
Dobranoc Państwu!
Krzysztof Czuma
------------------------------
Wielkie wydarzenie 4 czerwca! <- poprzednia notka
następna notka -> Światowa farmakratyczna tyrania
------------------------------
Tagi: gps65, komunizm, 4 czerwca
Bloger, żeglarz, informatyk, trajkkarz, sarmatolibertarianin, futurysta AI. Myślę, polemizuję, argumentuję, politykuję, filozofuję, łapówki przyjmuję: suppi.pl/gps65
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka