Grecka lekcja
Latem ubiegłego roku, a żeby być precyzyjnym 13 sierpnia 2010 r. opublikowałem na moim blogu tekst „Umowa z Polakami”, który poruszał ważne w moim odczuciu sprawy gospodarcze z którymi musimy się jako Polska zmierzyć. Od tego czasu niestety niewiele się w tym zakresie zmieniło, jeśli nie liczyć przeprowadzonego przez rząd PO – PSL demontażu systemu ubezpieczeń emerytalnych. System ten idealny nie był, ale uszczuplenie środków odkładanych na nasze przyszłe emerytury po to aby załatać nimi coraz większą dziurę budżetową (rząd Tuska sam do powstania tej dziury doprowadził) to próba leczenie grypy przez zarażanie się gruźlicą. Pewne inne doraźne działania w celu ratowania budżetu podejmowane przez rząd (podwyżki podatków) przynoszą pierwsze efekty w postaci rosnących cen, które spowodowały najwyższą od 10 lat inflację w Polsce, która jak wiadomo zawsze powoduje zwyżkę dochodów budżetu państwa kosztem zasobności portfeli obywateli.
Jednym słowem w sierpniu 2010 r. nasza sytuacja ekonomiczna była zła, ale teraz jest jeszcze gorsza i powinniśmy z tego wreszcie wyciągać wnioski. Przykład Grecji powinien działać na naszą wyobraźnię silnie, bo jeśli nie odrobimy zadania domowego z greckiej lekcji czeka nas los jeszcze gorszy. Do ratowania Grecji rzuciła się z większą lub mniejszą chęcią cała Europa, gdyż bankructwo Gracji może oznaczać początek końca wspólnej europejskiej waluty euro. To zresztą ciekawa lekcja także dla naszych euroentuzjastów, którzy nie zważając na nic od dawna krzyczą o konieczności jak najszybszego przyjęcia przez Polskę euro bez zwracania uwagi na wszelkie głosy rozsądku, że lepiej się z tym nie spieszyć bo to euro może okazać się nieporozumieniem. Jeśli bowiem bankructwo jednego (bynajmniej nie największego) z 20 krajów strefy euro może oznaczać koniec tego projektu, to cóż wart jest cały ten projekt? Tak czy inaczej na naszych oczach Grecja bankrutuje. Tymczasem Polacy beztrosko grillując już czwarty rok pod rządami PO od czasu do czasu jedynie pomrukują lekkim niezadowoleniem z powodu tego, że przy grillu zabrakło musztardy, jak ujął to obrazowo swego czasu w wywiadzie dla „Uważam Rze” prof. Paweł Śpiewak.
Pisałem 13 sierpnia 2010 r. m.in.: „Czeka nas wiele wyzwań i problemów do rozwiązania. Musimy za wszelką cenę uporządkować finanse publiczne doprowadzając do wprowadzenia dyscypliny budżetowej, która uchroni nas przed katastrofą ekonomiczną. Należy radykalnie ograniczyć wydatki budżetowe”. W swoim ówczesnym tekście wymieniałem wiele obszarów gdzie takie radykalne działania są niezbędne. Dziś chciałem wspomnieć szerzej jedynie o jednym z takich fragmentów naszego systemu budżetowego. Chodzi mianowicie o potrzebę radykalnego ukrócenia biurokracji. W przestrzeni publicznej krąży wiele liczb na temat ilości zatrudnionych w naszym państwie urzędników. Dokonując pewnego zestawienie można zauważyć, że w 1989 r. kiedy kończył się PRL w administracji państwowej zatrudnionych było ok. 160 tys. urzędników, obecnie jest ich ok. 460 tys. PRL było państwem, które w założeniu chciało kontrolować wszelkie dziedziny życia, Polska dnia dzisiejszego dąży rzekomo do modelu liberalnego, a więc takiego gdzie państwo wyzbywa się swoich działań na rzecz zwiększającej się aktywności indywidualnej swoich obywateli. Po co więc te dodatkowe 300 tys. urzędników?
Oczywiście przyrost zatrudnienia w administracji jest wspólnym dorobkiem różnych rządów po roku 1989. Jednak obecna ekipa PO pobiła w tym zakresie wszelkie rekordy i gdyby tylko w dziedzinie tej można się było wykazać przed stosownymi insynuacjami oceniającymi jak nic zostałaby wpisana do księgi rekordów Guinnessa. Nie tak dawno wszyscy zachwycali się przygotowaną z rozmachem konwencją PO w Gdańsku w której udział miało brać ok. 15 tys. osób. Już sam fakt przybycia do Ergo Areny w Gdańsku takiej rzeszy członków i sympatyków PO podawany był jako przykład profesjonalizmu tego ugrupowania. Moje spostrzeżenie, które w programie red. Bogdana Rymanowskiego „Kawa na ławę” wypowiedziałem wówczas, że gdyby wszyscy zatrudnieni za rządów PO urzędnicy przybyliby na konwencję to nawet Stadion Narodowy, gdyby jakimś cudem był już oddany do użytku, byłby zbyt mały aby ich pomieścić, zostało prawie niezauważone. Ile urzędników w czasach funkcjonowania rządu Donalda Tuska zatrudniono dokładnie nie wiemy. Będący ze mną gościem, we wspomnianym już programie, wicemarszałek sejmu Jarzy Wenderlich twierdził, że to 90 tys. Dane którymi ja dysponuję nie odbiegają znacząco od tych, które przytoczył polityk SLD, ale ze względów bezpieczeństwa wolę zacytować wicemarszałka Wenderlicha bo jak się okaże że się o kilku urzędników się pomyliłem to jak nic Platforma wytoczy mi proces o zniesławienia, a jakiś „niezawisły” sędzia w najlepszym wypadku skieruje mnie na badania w zakresie dyskalkulii. A tak niech się o to martwią prawnicy marszałka Wenderlicha.
Rzecz jednak nie w tym, aby wypominać kto nam ten cały urzędniczy pasztet przyrządził, choć pamiętać o tym trzeba, a tym bardziej trzeba z tego wyciągać wnioski, ale rzecz w tym, aby z problemem tym się uporać. A uporać z nim trzeba się realnie, a nie ograniczyć tylko do działań pozorowanych. W tym zakresie i tak nikt nie osiągnie poziomu Platformy Obywatelskiej. PO jesienią przeprowadziło w sejmie specjalną ustawę o redukcji zatrudnienia w urzędach centralnych o 10%. Ustawa była zwykłą pokazówką w stylu wcześniej przeprowadzanych po stanowczych zapowiedziach premiera Tuska operacjach takich jak: kastrowania pedofilów, walka z dopalaczami, zamykanie kasyn czy ostatnio wojna z kibolami. Zapisy ustawy były tak skonstruowane, że niekonstytucyjność było widać gołym okiem. W tej sytuacji prezydent Bronisław Komorowski skierował ustawę do Trybunału Konstytucyjnego (rzecz jasna oficjalnie w trosce o jakoś stanowionego prawa i demonstrując niezależność od poczynać rządu), a Trybunał ustawę wyrzucił do kosza jako niekonstytucyjną właśnie. A rząd dzięki temu może z czystym sumieniem nie tylko nie redukować zatrudnienia w administracji, ale nadal armię urzędników jeszcze powiększać. Tym najgłośniejszym zatrudnionym w tym czasie jest poseł Bartosz Arłukowicz dla którego stworzono stanowisko sekretarza stanu, Pełnomocnika Prezesa Rady Ministrów ds. Przeciwdziałania Wykluczeniu Społecznemu.
Co więc należy uczynić realnie, aby z urzędniczą hydrą się uporać? Co zrobić, aby w tym zakresie uniknąć losu Grecji (warto podkreślić, że cięcia w administracji są niezbędne, ale to za mało)? Musimy zatrudnienie w urzędach ograniczyć radykalnie. Skoro 160 tys. urzędników obsługiwało aparat biurokratycznego i totalitarnego państwa to dlaczego obecnie musi ich być o 300 tys. więcej? Należy to zmienić przez likwidację całkowitą wielu urzędów i instytucji. Czy naprawdę nie poradzimy sobie jako państwo na przykład bez Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który ma 10 rozbudowanych departamentów i 9 delegatur terenowych, które jak przyjdzie co do czego i tak oszukanych klientów odeślą do sądów konsumenckich? Jak to się stało, że nasze środowisko naturalne przetrwało ponad 1000 lat funkcjonowania Państwa Polskiego bez powołanej dopiero w 2008 r. Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska, której urzędnicza armia tworzona w ciągu trzech ostatnich lat liczbowo przewyższa już chyba istniejącą od odzyskania przez Polskę niepodległości Generalną Dyrekcję Lasów Państwowych, której zresztą kompetencje bez sensu dubluje? Jak udało się mi skończyć szkoły podstawową i średnią, a potem studia gdy w Polsce nie było Rzecznika Praw Dziecka? A przecież to tylko wierzchołek góry lodowej. Skoro do 1999 r. funkcjonowaliśmy bez powiatów to czy ten stan rzeczy wymagał zmiany i czy ta zmiana (niosąca kolejne dziesiątki tysięcy etatów urzędniczych) nie wymaga rewizji? Czy moje województwo kujawsko – pomorskie musiało na przestrzeni kilku ostatnich zaledwie lat zwiększyć zatrudnienie w urzędzie marszałkowskim o ponad 100%? Czy senat jest dzisiaj potrzebny skoro w zasadzie dubluje kompetencje sejmu, a jego skład polityczny wybierany w tych samych co sejm wyborach z natury rzeczy jest zbliżony? Sam jestem wielkim miłośnikiem historii i rozumiem, że w naszej tradycji mieliśmy zarówno izbę poselską jak i senat, ale mieliśmy też króla i z tego powodu monarchii nie przywracamy wiec może i senat nie jest nam już obecnie potrzebny?
Te zbędne urzędy należy po prostu likwidować! Urzędy, które muszą pozostać powinny zostać gruntownie odbiurokratyzowane. Korzyści z tego będą ogromne. Nie tylko w zakresie oszczędności wprost pozostających w budżecie, ponieważ każdy urzędnik dostaje pensję i generuje dodatkowe koszty w postaci warsztatu pracy, który zajmuje (biurko, telefon, prąd, komputer itp). Policzmy średnio, że jest to 5 tys. zł miesięcznie (sądzę, że z ZUS i innymi kosztami więcej) jak potężne są to pieniądze w skali roku? To przede wszystkim zdejmie z naszych gardeł zaciskającą się coraz bardziej pętle biurokratycznej niemocy. Czy naprawdę w każdej sprawie musimy ubiegać się o decyzje administracyjną jakiegoś urzędnika? Czy jeśli ktoś ma działkę w mieście na terenie dla którego przewidziany jest miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego, albo ma warunki zabudowy (to i tak duża biurokracja) z przeznaczeniem na budownictwo jednorodzinne i chce na niej pobudować dom, to czy o wycięcie paru rosnących tam drzew (potem i tak posadzi tak rośliny bo będzie chciał mieć ładnie wokół domu) musi występować o zgodę do Wydziału Zieleni stosownego Urzędu Miasta, ale właściwej Regionalne Dyrekcji Lasów Państwowych? Trzeba z tym skończyć bo inaczej nigdy jako Państwo nie przestaniemy dreptać w miejscu. Armia urzędników musi wymyślać kolejne przepisy, zaświadczenia, koncesje, pozwolenia, uzgodnienia itp. ponieważ tylko w ten sposób może uzasadnić swoja potrzebę istnienia. Nie trzeba będzie pisać ustawy o jednym okienku dla zaczynających działalność gospodarczą jeśli 3 pozostałe istniejące niepotrzebnie zostaną zamknięte.
Polska stoi na rozdrożu. Albo nadal będzie pogrążała się w letargu grillując jak ma to miejsce obecnie, albo dokona cywilizacyjnego skoku, który będzie ucieczką do przodu przed zbliżającymi się kłopotami. Genialny nasz eseista historyczny Paweł Jasienica pisząc o okresie kiedy Polską rządził August II i August III z dynastii saskiej Wettinów nazwał ten okres „zapustami saskimi”. Pogrążeni w letargu ówcześnie obywatele Rzeczpospolitej, przekonani o sile swojego państwa (świeżo co mający w pamięci Wiktorię Wiedeńska Jana III Sobieskiego poprzednika na tronie królów przybyłych do nas z Saksonii) wierni zawołaniu „za króla Sasa jedz, pij, popuszczaj pasa” wedle dzisiejszej nomenklatury grillowali (to chyba najlepsze przełożenie określenia „zapusty”, które przeniósł na grunt naszej historiografii Paweł Jasienica) w najlepsze. Jak się to skończyło wszyscy wiedzą, a właściwie wiedzą Ci, którzy do szkoły chodzili kiedy w Polsce nie było rzecznika praw dziecka, rząd Jerzego Buzka nie wprowadził gimnazjów, a naszym systemem oświaty nie rządziła minister Katarzyna Hall, bo czy wiedzą to obecni „młodzi, wykształceni z dużych miast” to mam wątpliwości. Może jednak warto odrobić grecką lekcję bo lepiej się uczyć na cudzych błędach niż na własnych.
Inne tematy w dziale Polityka