galopujący major galopujący major
38
BLOG

Barbarzyńcy

galopujący major galopujący major Polityka Obserwuj notkę 11

 

 

 
 
Pierwszy raz barbarzyńcami poczuliśmy się u rodziców. Może zabrzmi to śmiesznie, ale zawsze myślałam, że akurat u nich będziemy bezpieczni. To Marek powiedział, że chcemy mieć dziecko. Ja za bardzo się bałam. Może rzeczywiście, przy całym moim wyszczekaniu, to właśnie ich się obawiam najbardziej. Z początku było nawet miło. Ojciec uśmiechnął się, wyciągnął portfel i spytał się czy dziecko musi być prima sort. Zawsze tak mówił, gdy dawał nam kasę. Kiedyś mnie to nawet śmieszyło. Matka ofuknęła go wzrokiem, rzuciła mi się na szyję i uradowana szepnęła: nareszcie. I że pomogą, i że jak najszybciej musimy się przeprowadzić do lepszej dzielnicy. Najlepiej sprawę załatwić od razu, bo potem już nie ma czasu.
 
- Czasu będzie aż nadto – przerwał jej Marek – zamierzamy spłodzić to dziecko. I naturalnie urodzić.
 
- Jak to spłodzić, urodzić? Fizycznie?
 
Potem były krzyki. O wstydzie, o nieodpowiedzialności, świńskiej grypie prababki, sąsiadach, kwarantannie, i o barbarzyńcach. To chyba ubodło najbardziej. Mieliśmy ryzykować zdrowie naszych dzieci, jak jakieś dzikusy. W imię wsobnych zachcianek – jak powiedział ojciec. Szybko wyszliśmy. Poczułam się jak wygnaniec, parę godzin płakałam.  
 
 
Drugi raz był w kolejce. Okazało się, że tych barbarzyńców w Warszawie jest więcej, o wiele więcej. I akurat wtedy, w ten cholernie upalny dzień, gdy padły wszystkie serwery, chyba wszyscy razem stali do tej jedynej, hinduskiej lecznicy. Z godziny na godzinę, polewając głowę lodowatą wodą stałam w tej kolejce wściekła, i z coraz bardziej obłędnym wzrokiem obmyślałam jak wejść bez kolejki. Albo chociaż wykłuć komuś oczy. Zaczęłam naprawdę czuć się jak dzikuska.
 
- Stajesz się bardziej ludzka – śmiał się do słuchawki Marek – Doceń to.
 
Marek był optymistą. Korpulentny brzydal z wielgachnym poczuciem humoru. Dwa lata za mną łaził, niby przypadkiem poznał moich znajomych, zapisał się na te same studia, zwiedzał te same muzea. W końcu zgodziłam się mailować na próbę. I tak już zostało. 
 
Trzeci raz był na badaniach. Najpierw lekarz kazał mi się położyć na jakimś dziwnym fotelu, a potem zaglądał miedzy nogi. Płonęłam ze wstydu i znowu się popłakałam. Ciekawe, że wcześniej nie płakałam nigdy, nawet w dzieciństwie. Dziwne uczucie, jak by ktoś wyciskał cytrynę. Nie powiedziałam o  badaniu Markowi, wstydziłam się siebie, jego, i naszej bzdurnej decyzji. Ale on już wszystko wiedział, od Leszka. Leszek, najstarszy z całej dziesiątki braci Marka, z początku brał nas za wariatów, odradzał, pukał się w czoło, przesyłała wyniki jakiś groźnych badań. Ale potem chyba docenił nasz upór docenił i zaczął skanować archiwalne podręczniki.
 
- Czuję się jak archeolog –  mruczał pod nosem i drapał się w brodę.
 
Wszystko się zmieniło, gdy wreszcie się okazało, że jestem w ciąży. Na trójwymiarowym ekranie zobaczyliśmy małe, bijące serduszko. Na razie tylko serduszko, ale z tygodnia na tydzień miało być „tego” więcej. Nie byłam szczęśliwa - prawdę mówiąc - byłam przerażona. Nie dałam tego po sobie poznać, ale w duchu cała dygotałam ze strachu. Czułam się jak jakaś nosicielka, jakby w brzuchu rósł mi jakiś pasożyt, wysysał soki, nie wiedziałam, co robić. To właśnie to miał być ten cud, ten mały skurwiel żrący mnie od środka? Ten wirus, bakteria? Marek szybko się zorientował.
 
- Ósmy pasażer Nostromo, pamiętasz z historii filmu?
 
Tym razem żart się nie udał. Zwymiotowałam mu na spodnie. I znowu poczułam się jak barbarzyńca.
 
Był jeszcze fakt płodzenia. Koszmar. Sperma, śluz, pot, nieświeży oddech, patrzyłam na nasze sponiewieranie i pytałam się siebie: po co to wszystko. Zachowywaliśmy się jak zwierzęta, wciskaliśmy się w siebie, siadaliśmy na sobie, przepychaliśmy, dymaliśmy niczym imadła. Od razu powiedziałam Markowi, że robimy tylko to, co potrzeba, i nic więcej. Żadnego lizania i innych obleśnych zabiegów, które wygrzebał nam Leszek. Są jakieś granice upodlenia. Po wszystkim dezynfekowałam się kilka razy dziennie. Umęczyliśmy się strasznie, a próbowaliśmy przez dobre pół roku. Fakt, przez króciutki moment bywało nawet przyjemnie, ale gdzie to do kilkugodzinnej sesji w Łazienkach.  
 
Potem do swojego barbarzyństwa powoli się przyzwyczaiłam. W trolejbusach patrzono na mnie i mój ogromniasty brzuch, jak na głodną, wzdętą Etiopkę. Ludzie, jeśli już ustępowali miejsca, to raczej ze wstrętem, bojąc się zarażenia. Raz ktoś wrzucił mi dwa żetony do czapki, jakbym była żebraczką. Mimo to stawałam się coraz bardziej odważna. Coraz częściej  gładziłam swoje maleństwo i coraz częściej do niego czule szeptałam. Teraz, z kolei, patrzono na mnie jak na wariatkę. Byłam odważna, obnosiłam się ze swoją ciążą, ale czasami przemykała mi myśl, czy mnie nie będą nie zamkną. Jak jakiegoś świrusa..
 
- Histeryzujesz – uspokajał Marek – lekko całując mnie w skronie.
 
Nazywał się prawdziwym tatą i ciągle opowiadał o sadzeniu drzewa.  A potem robił wielkie kroki i udawał, że nosi beczki, jak kobieta ciężarna. Był czuły, ale jakiś dziwny, non stop chciał się przytulać. Z rodzicami nie rozmawialiśmy.
 
Nawet wśród znajomych, z którymi zaliczaliśmy całe masę jazd, odlotów, i parę detoksów zdarzały się głupie żarty. Nic chyba nie zrozumieli.
 
- Czy będziesz rodzić na czworakach, czy w kucki – pytał Maciek i chodził po łące udając sikającego pieska?
 
- Czy z cipki lecieć Ci będą flupsy?
 
- Czy mleko w piersiach da się jakoś potem sprzedać?
 
Zbywałam ich śmiechem, udając rozbawioną, ale miałam szczerą ochotę dać im po mordzie. Nie wiem czy to przez ciążę, ale stałam się bardziej wulgarna. I, o dziwo, sprawiało mi to radość.
 
- Daj spokój – mówił Marek – przecież byliśmy tacy sami. Pamiętasz Olę?
 
Ola jako jedna z pierwszych zdecydowała się na „fizyczne”. Ale Ola rodzić pojechała za granicę, Ola była zarobiona, Ola zawsze miała tęczowe pomysły.
 
Ostatnie miesiące były ciężkie, nie ruszałam się z domu, właściwe nie miałam po co. Ciągle się bałam, że do barbarzyńców, jak do narkomanów, nie wysyłają karetek. Bo sami sobie są winni. Marek wziął urlop i czekał w pogotowiu. Był chyba bardziej przerażony ode mnie. W dzień porodu pędził rozkopanym mostem Północnym, namierzyły go cztery fotoradary. Stracił prawo jazdy, ale zyskał córkę.
 
Jeżeli poczęcie było męczarnią, to co powiedzieć o porodzie. Tego nie da się wyrazić słowami. Może powiem tylko, że dwa lata leczyłam się potem u psychologa. Nikt mnie nie ostrzegł, że to aż tak może boleć.
 
Julka urodziło się słabsza, ponoć mniej zdolna i brzydsza. Choć dla mnie jest najpiękniejsza na świecie. Miało zaledwie 8 w skali Apgara. Niefizyczne mają coś około 30tu. Dawniej mówiono na nie pozaskalowe. Teraz już wiem dlaczego. Po tygodniu nas wypuścili. Dziś Julka ma już 4 latka i lada moment zacznie się uczyć czytać. Dziewczynka sąsiadów w tym wieku podobno potrafiła już pisać dyktanda. Wczoraj z urzędu przyszedł pierwszy zasiłek. Dla dzieci, które nie będą wstanie poradzić sobie w społeczeństwie.
 

        Uparty centrolewicowiec, niedogmatyczny liberał i gospodarczy i obyczajowy, skłaniający się raczej ku agnostycyzmowi, fan F.C. Barcelony choć nick upamiętnia Ferenca Puskasa gracza Realu Madryt email: gamaj@onet.eu About Ferenc Puskas: I was with (Bobby) Charlton, (Denis) Law and Puskás, we were coaching in a football academy in Australia. The youngsters we were coaching did not respect him including making fun of his weight and age...We decided to let the guys challenge a coach to hit the crossbar 10 times in a row, obviously they picked the old fat one. Law asked the kids how many they thought the old fat coach would get out of ten. Most said less than five. Best said ten. The old fat coach stepped up and hit nine in a row. For the tenth shot he scooped the ball in the air, bounced it off both shoulders and his head, then flicked it over with his heel and cannoned the ball off the crossbar on the volley. They all stood in silence then one kid asked who he was, I replied, "To you, his name is Mr. Puskás". George Best His chosen comrades thought at school He must grow a famous man; He thought the same and lived by rule, All his twenties crammed with toil; 'What then?' sang Plato's ghost. 'What then?' Everything he wrote was read, After certain years he won Sufficient money for his need, Friends that have been friends indeed; 'What then?' sang Plato's ghost. 'What then?' All his happier dreams came true - A small old house, wife, daughter, son, Grounds where plum and cabbage grew, poets and Wits about him drew; 'What then.?' sang Plato's ghost. 'What then?' The work is done,' grown old he thought, 'According to my boyish plan; Let the fools rage, I swerved in naught, Something to perfection brought'; But louder sang that ghost, 'What then?' “What then”” William Butler Yeats

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (11)

Inne tematy w dziale Polityka