W miasteczku zapanowało poruszenie. Metys Andrew chodził po uliczkach i rzucał na lewo i prawo przekleństwa pod adresem Jerrego. Groził, że opowie wszystko, co wie na temat szeryfa. Długi Wytrych kroczył za nim jak wieczorny cień i pokrzykiwał: - Prawda, prawda, prawda!
Mieszkańcy nie mogąc doczekać się rewelacji Metysa, zgromadzili się w saloonie i wypijając hektolitry whisky, niecierpliwie zerkali na drzwi. Jednak nikt nie spodziewał się tego, co miało się wydarzyć.
O trzeciej po południu na głównej ulicy rozległy się strzały. Bywalcy saloonu poderwali się na równe nogi i tratując siebie nawzajem oraz dobytek ruchomy i nieruchomy ruszyli ku wyjściu. Wiele przy tym nabili sobie guzów i siniaków; pogubili sztuczne szczęki i łańcuszki do zegarków. Gdy w końcu wygramolili się na zewnątrz, ujrzeli scenę przedziwną; tak zaskakującą, że długo przecierali oczy, podejrzewając, iż wypili zbyt dużo alkoholu, który dokumentnie zniekształcił ich zdolność postrzegania.
W ulicznym kurzu zwijał się z bólu, śmiertelnie ranny John Kaczy Marek, jeszcze do trzeciej po południu, szef Rewolwerowców na Straży Porządku Publicznego. Nad nim stali z wciąż dymiącymi strzelbami: szeryf Jerry i jego brat - sędzia Leon.
- Za co? Za co? – jęczał John.
- Wiesz za co – odpowiedzieli zgodnie bracia.
- To nie ja – wykrztusił – to oni – wyciągnął rękę w stronę gapiów.
Bracia skierowali spojrzenie we wskazanym kierunku. Ludzie rozstąpili się pośpiesznie w obawie, że podejrzenie padnie na nich. Domyślili się, za co John dostał dwie kulki w brzuch. Woleli nie mieć z tym nic wspólnego, dlatego rozeszli się szybko do domów dziwnie otrzeźwiali.
Na placu pozostał tylko cwany Cooper. Patrzył złowrogo, próbując cisnąć pioruny z wyłupiastych oczu. Skończyło się tylko nadmiernym łzawieniem.
- Co, nie podoba się? – zawołał Jerry. – Proszę bardzo, możemy zrobić nowy pojedynek.
- Możemy – wycedził Cooper. - Tylko nie stchórz tym razem.
- Ja nigdy nie tchórzę, wycieruchu – odpowiedział dumnie szeryf.
Inne tematy w dziale Polityka