Forum Żydów Polskich Forum Żydów Polskich
3399
BLOG

Naszych Żydów los...

Forum Żydów Polskich Forum Żydów Polskich Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 26

Nazywam się Józef Godzic, mam 83 lata i mieszkam w Rzeszowie. W tym wieku, co ja, myśli starców cofają się wstecz, do młodych lat. Często powracają mi wspomnienia z przeżycia czasów wojny, które utrwaliły mi się mocno w głowie i teraz ten jeden wątek o Żydach postanowiłem opisać jak najwierniej mogłem.

Sam nie wiem po co to zrobiłem. Ale kiedy już jest gotowe, postanowiłem zainteresować społeczność żydowską tym, co napisałem.

Pozdrawiam Was !!!

...

 

Naszych Żydów los...


Ajlom, bajlom, kakochcajlom; ajlom, bajlom, kakochcajlom…W żaden sposób nie mogłem tych słów wypowiedzieć, ani nie wiedziałem, co one znaczą. Lewek wymawiał te słowa bardzo gładko i specyficznie, a mnie się to bardzo podobało. Kilkadziesiąt prób nie znudziło ani Lewka nauczyciela, ani mnie ucznia, ale nic z tego nie wyszło – akcent nie ten.

Lewek Śmietana był starszy ode mnie o jakieś 3 lata, a ja miałem wtedy 9 lat. Ja pasłem dwie krowy na polu, a Lewek robił coś na swoim polu po sąsiedzku. Był to rok 1939. W naszej wsi Kostrzeszynie była jedna rodzina żydowska składająca się z 8 członków: Josek Śmietana i jego żona (nie pamiętam imienia) mieli sześcioro dzieci, które nosiły imiona: Icek, Frajdla, Mołka, Gitla i Lewek. Jednego syna nie pamiętam imienia, a na Icka wszyscy mówili Hycek.

Posiadali 4 morgi pola ornego i dwie kozy. Ich domek dwuizbowy z szopą stał pośrodku wsi na skarpie przy drodze. Placu przy tym budynku, czyli podwórka, prawie że nie było. Josek zrobił łopatą w ziemi schodki, po których wchodzili do domu. (Obecnie po poszerzeniu drogi placu tego, gdzie stał ich dom, już nie ma). Była to rodzina bardzo uboga. Trudno im było wyżywić się z tego, co zebrali w polu, bo, prawdę mówiąc, nie potrafili się dobrze gospodarzyć. Nie mieli też żadnego sprzętu do uprawy ziemi, nie mieli konia, ani stodoły. W tych ich brakach pomagali sąsiedzi, a za tę pomoc dzieci Joska odpłacały się pracą w polu.

Co 7 lat Żydzi w ogóle nie uprawiali swego pola, bo prawdopodobnie według ich prawa ziemia co siedem lat musiała odpoczywać – to taki szabas dla ziemi. Sami zaś kupowali zboże od sąsiadów, mielili w żarnach i piekli z tej mąki chleb, tak jak wszyscy wówczas na wsi żyjący. Pamiętam, jak pewnego razu Frajdla niosła w odkrytym naczyniu parę kilogramów ziarna zboża i przystanęła na pogawędkę z sąsiadką. Sąsiadka w czasie rozmowy odruchowo wyjęła z tego ziarna jakieś źdźbło i rzuciła na ziemię. A na to Frajdla zareagowała: „Nie wyrzucaj nic, bo to wszystko zapłacone!” i podniosła z ziemi ten odpad zbożowy. Śmietanowie musieli szukać dodatkowych dochodów do budżetu rodzinnego, bo z samej uprawy roli nie mogli się utrzymać.

Ponieważ Żydom najbardziej odpowiadał handel, to też i nasi potomkowie Mojżesza postanowili pójść tym śladem. Handlowali nićmi, igłami, agrafkami, guzikami, zeszytami, ołówkami, piórami do pisania, atramentem itp. Głównie jednak zajmowali się handlowaniem owocami takimi jak: jabłka, gruszki, śliwy, czereśnie, wiśnie i orzechy. Kupowali w ciemno od chłopów we wsi drzewa owocowe w czasie ich kwitnienia i pilnowali je jak swoje, aż do skończenia zbiorów. Niektórzy chłopi z Kostrzeszyna szli na ten układ sprzedaży, bo w maju z forsą było krucho. Kiedy już owoce dojrzewały, to należało ich pilnować, gdyż kradzież owoców przez młodocianych była pospolita. Robiono w sadach szałasy z gałązek drzew i słomy i tam spędzali dnie i noce pilnując swoich owoców na drzewie.

Nie zapomnę, jak Icek zrywał u nas gruszki na wysokim drzewie. Kiedy Icek wrócił z wojska do rezerwy, to lubił popisywać się musztrą wojskową. I stało się, że miejscowe chłopaki ujrzeli go na czubku drzewa, przy zrywaniu gruszek i sobie lekko pofolgowali, po prostu zadrwili z Icka. Po nawiązaniu kontaktu między sobą podawali Ickowi komendę z musztry wojskowej, a ten zdyscyplinowany rezerwista wykonywał ją skwapliwie, choć był w ekstremalnych warunkach. Było tam: Baczność! Spocznij! Padnij! Na koniec zaśpiewał wojskową piosenkę „Przybyli ułani pod okienko”.

Takich biednych Żydów w naszej okolicy było sporo. Byli to tacy domokrążcy i oferowali kupno drobnych rzeczy, a inni skupywali od rolników masło, kury, jajka, pierze, puch i skórki z królików.

Cyklicznie odwiedzał naszą wieś jeden znany wszystkim Żyd, który szedł wolno przez wieś i wołał: „Skórki, pirze, mech; skórki, pirze, mech”. Pierze i puch nosił w worku na plecach, a skórkami króliczymi obwieszał się wokół pasa. Mieszkał zapewne w którymś z pobliskich miasteczek odległych od 10 do 20 km. Najbliższe miasta od Kostrzeszyna są: Wiślica, Skalbmierz, Działoszyce, Kazimierza Wielka i Pińczów. Żyd pokonywał tę trasę pieszo. Taki to był jego geszeft.

Niektórzy musieli mieć zaprzęg konny, to byli ci, którzy sprzedawali obwoźnie smary, dziegieć i smoły, i ci, co skupywali złom. Ten od złomu nawoływał bijąc młotkiem w szynę metalową: „Stary żeloz, stary żeloz”… Za oś od wozu, pamiętam, sąsiad dostał szklankę, a za drobniejsze metalowe rzeczy dawał żyd igłę, agrafkę, albo cukierka dziecku.

W miasteczkach mieszkali Żydzi bardziej zamożni. Było sporo takich zdolnych fachowców jak: lekarz, adwokat, krawiec, fotograf. Najwięcej jednak Żydów żyło z handlu. Prawie wszystkie sklepy były w rękach żydowskich.

Żyd miał taką zasadę, że kiedy zjawił mu się pierwszy klient z rana, to za wszelką cenę musiał mu coś sprzedać. W tamtych czasach klienci wchodzili do sklepu, żeby pooglądać, spytać o cenę, a dopiero co niektórzy decydowali się na kupno towaru. Polacy znając tę słabość Żydów, że pierwszy klient nie może odejść bez towaru, kupowali w ten sposób wartościowe rzeczy nawet za pół ceny. Targowanie się o cenę, zwłaszcza drogiego towaru, było rytuałem. Jeden drugiemu patrzył w oczy i sprzedający powoli obniżał cenę, a kupujący podwyższał, aż doszli obydwaj do punktu ugody. Przy tym jeden drugiego klepał w dłoń, kiedy zmieniał cenę. A ile było przy tym zachwalania towaru przez sprzedającego, a z drugiej strony wytykania wad, tego nikt nie zliczy. Żeby szybciej dobić targu, to kupujący udawał, że rezygnuję z kupna i wychodził ze sklepu. Żyd wtedy tarasował mu drogę i często wymawiał takie powiedzenie: „Niech ja stracę, bierz!”

W każdym miasteczku była restauracja i zazwyczaj żydowska. Chłopi, którzy jeździli lub szli na cotygodniowe jarmarki, mało kiedy korzystali z restauracji, bo to za drogo. Co najwyżej ktoś kupił świeży chleb, to sam trochę zjadł, a resztę zostawił dla dzieci, bo chleby były smaczne, a bochenki duże. Jeden z mieszkańców Kostrzeszyna wszedł do restauracji w Pińczowie, zamówił dwa dania i kompot. Kiedy dania skonsumował, do szklanki z kompotem wrzucił parę much i urządził przy tym drastyczną scenę. Zaczął na niby rzygać na głos. Kiedy przyszedł do niego właściciel lokalu, ten mu pokazał te muchy w kompocie powstrzymując się z trudem od torsji. Żyd, żeby uniknąć tej przykrej sceny przy klientach, pozwolił opuścić nieszczęsnemu konsumentowi lokal bez uregulowania rachunku, byleby jak najszybciej zakończyć ten traf. Złodziejaszkowi o to właśnie chodziło. Przechwalał się po tym zdarzeniu swoim znajomym, jakiego to użył sprytu w stosunku do Żyda. Gdyby to samo uczynił Polakowi, to na pewno by się nigdy do tego nie przyznał. Był w świadomości Polaków taki pogląd, że Żydowi można czynić zło, a może nawet trzeba, bez żadnego obciążenia sumienia. Rozpustna młodzież korzystała z tego i robiła różne figle niewinnym ludziom.

Ja postrzegałem w swoim młodym umyśle Żydów jako straceńców po ich śmierci. Byłem święcie przekonany, że każdy Żyd, kiedy kończy żywot, idzie prosto do piekła na wieczne smażenie się w ogniu. Żal mi było naszych sąsiadów, że ich też taki los spotka. Byliśmy z sobą bardzo zżyci z powodu sąsiedztwa naszych pól. Byli oni bardzo rozmowni, a kalecząc lekko naszą mowę przypadali mi tym do gustu. Moi rówieśnicy często przezywali się zwrotem „Ty Zydzie!”, kiedy któryś postąpił nie po katolicku. Moje rodzeństwo w złości, nie wiem dlaczego, też stale nazywali mnie „Zyd”. (U nas mówiło się gwarą i na Żyda mówiło się „Zyd”).

Lewek z Gitlą chodzili do szkoły razem z moim bratem i siostrą. Szkoła mieściła się w naszym budynku. Gmina wynajęła ten masz dom pod szkołę, a ojciec wybudował drugi dom obok szkoły w odległości 4m. Napatrzyłam się i nasłuchałem, jak Lewek i Gitla pokornie znosili dziecięce obelgi. Nie akceptacja tych dwoje polegała głównie na tym, że „oni” ukrzyżowali Jezusa – stąd, właśnie, brały się te przytyki do niewinnych dzieci Lewka i Gitli. Oczywiście, nie wszystkie dzieci były tak dokuczliwe, inne wręcz przyjaźniły się z nimi. Nasza wieś liczyła wtedy około 70 gospodarstw. We wsi było paru drobnych złodziei, o których wiedzieli wszyscy. No, nasi Żydzi, choć żyli w niedostatku, nigdy nie sięgnęli ręką po cudze.

Po czym można było rozpoznać, kto Żyd, a kto nie? Dorosłych mężczyzn rozpoznawało się z daleka po brodzie, bo każdy Żyd nosił długi zarost na brodzie. Polak z brodą należał do rzadkości. Kobiety rozpoznawało się po akcencie mowy. Dzieci, które uczyły się w szkołach polskich, trudniej było sklasyfikować, kim one są, bo mówiły poprawnie po polsku. Chłopcy mieli pewien znak rozpoznawczy, ale głęboko ukryty w spodniach. Czasem dla zabawy w zaciszu ciekawi chłopcy z rodzin polskich siłą zaglądali Żydkowi w krocze, aby zobaczyć, co on tam ma. To był istny gwałt, ale czego dzieci nie wymyślą. Ja do tej pory nie wiem na czym polega takie obrzezanie. Właśnie to obrzezanie było dla Żydów przekleństwem w czasie drugiej wojny światowej. Wódz III Rzeszy Adolf Hitler był szczególnie nienawistny do narodu żydowskiego i czynił wszystko, aby ten naród wytępić całkowicie z globu ziemskiego. Oprawcy hitlerowscy łowiąc Żydów często kazali mężczyznom opuszczać spodnie i kalesony, aby się przekonać, czy ten ktoś jest Polakiem, czy tylko udaje Polaka. Jak się okazało, że jest „Jude”, to takiemu kula w łeb i do ziemi na głębokość jednego metra.

A co się stało z naszymi Żydami? Stało się tak: Dostali „zaproszenie” od Niemców, aby się wstawić w wyznaczonym punkcie i czasie. W razie nie wstawiennictwa się, groziła im kara śmierci. Icek zginął jako żołnierz polski we wrześniu 1939 roku na wojnie Polsko-Niemieckiej. Pozostała rodzina prawdopodobnie nie miała zgodności, co do tego, czy powinni się wstawić w wyznaczonym miejscu i czasie, czy też nie. A może tak wykalkulowali, że się rozdzielą i część z nich wstawi się na rozkaz, a część zostanie i tym samym może się której grupie poszczęści lepiej. W każdym razie na miejscu zostali najmłodsi Gitla z Lewkiem, a większa ich część spełniła polecenie hitlerowców i od tej chwili ślad po nich zaginął na zawsze. Darmo czekało młode rodzeństwo na powrót swoich rodziców, sióstr i brata. Zostali goli, bez środków do życia i bez dachu nad głową, bo choć ich chata stała, to mieszkać w niej się bali. Przecież za niestawienie się i sprzeniewierzenie się nakazowi groziła śmierć. Byli za młodzi, żeby decydować i kombinować, jak dalej żyć. Chodzili oddzielnie od domu do domu, a każdy się litował nad nimi i nakarmił czym mógł, bo trzeba wiedzieć, że ogólnie nędzne było życie w tym czasie u nas w Kostrzeszynie.

W podobnym położeniu znalazło się wielu Żydów z okolicznych miasteczek i chodzili od jednej wsi do drugiej szukając czegoś do zjedzenia. Nie było takiego dnia, w którym nikt obcy by nie przebywał w Kostrzeszynie. Wiadomo było, że to byli Żydzi, ale oni nie przyznawali się do tego.

Jednego razu przyszło do nas dwóch młodych mężczyzn i moja mama poczęstowała ich żurkiem z ziemniakami, a to omaszczone skwarkami ze słoniny. Popatrzyli obydwaj po sobie i zabrali się do jedzenia. Zjedli łapczywie wszystko, ale skwarki zostawili. – A co, nie smakują wam skwarki? – spytała mama. Coś tam nie wyraźnie odpowiedzieli, podziękowali i poszli dalej. (Niewtajemniczonym trzeba wiedzieć, że Żydzi nie jadali wieprzowiny).

U innego gospodarza zatrzymała się na dłużej jedna młoda panna, która umiała robić swetry z wełny na drutach. Zrobiła parę swetrów, a przy okazji nauczyła tego fachu córkę gospodarzy i było obopólne zadowolenie. Było nawet tak, że inni gospodarze posyłali swoje córki do nieznajomej, aby ich uczyła śmigać na drutach. Nikt nie przypuszczał, że to może być Żydówka, ponieważ wykazywała dużą pobożność. Odmawiała na głos pacierz, różaniec i nosiła przy sobie książeczkę do nabożeństw i medalik na szyi. Po wielu tygodniach odeszła sama i nikt się nie dowiedział, kim była naprawdę.

Jednego razu, mogło to być w miesiącu lutym, przyjechali Niemcy do Kostrzeszyna samochodem w celu robienia topografii terenu. I ci Niemcy pojmali naszą Gitlę. Była im potrzebna do trzymania listwy pomiarowej w terenie w trakcie robienia pomiarów specjalnym aparatem. Wtedy to ostatni raz widziałem wystraszoną Gitlę, jak jechała przez wieś na stopniu samochodu, w którym byli sami Niemcy i żegnała się, machając ręką do ludzi, którzy licznie wyszli z domów do drogi. Każdy, kto był tego świadkiem, odprowadzał ją wzrokiem na zawsze. Było tak, że kiedy trzymała ową listwę w pionie i była znacznie oddalona od geodety, podjęła próbę ucieczki. Rzuciła listwę na ziemię i biegła co sił pod górkę, aby się za nią schować. Niestety, musiała zawrócić. Pod koniec dnia ekipa pomiarowa dotarła pod wieś Czarnocin. Od tamtych ludzi dowiedzieliśmy się, że kiedy Niemcy skończyli pracę, to zastrzelili tę dziewczynę, która im pomagała, a sami odjechali. Gitla jednak nie była martwa, potrafiła nawet wstać i błąkała się po polach jakiś czas. Ponieważ nie było dla niej żadnego ratunku, zmarła i tam zapewne została pogrzebana.

Niemcy zaostrzyli rygor dla Polaków i za udzielanie pomocy Żydom grozili śmiercią całej rodziny i nie było to tylko straszenie, bo tak bywało dosłownie. Z czasem wyłapali wałęsających się Żydów i już nikt obcy nie przychodził do naszej wsi. Nasza wioska była i nadal jest osadą zwartą, gdzie stoi dom przy domu. Jeden był tylko wyjątek, gdzie stał dom oddalony może o 500 metrów i mieszkał w nim gospodarz Kumurek z rodziną. On, trudno mi powiedzieć z jakich pobudek, przechowywał 2 Żydów w stodole. Niemcy, właśnie, takie domy, co stały na uboczu, mieli pod szczególną kontrolą. Nawiedzali je, przetrząsali i im się często podejrzenie sprawdzało. Tak się też stało i tu. Przyjechali do wsi jednym wozem konnym, zwerbowali kilku mężczyzn i udali się do posiadłości Kumurka. On się nie przyznał, że kogoś ukrywa, ale po jego zachowaniu oprawcy musieli wyczuć, że kłamie. Po dokonaniu rewizji w pomieszczeniach domowych, zabrali się za przetrząsanie stodoły. Tu wykorzystali wziętych mężczyzn do wynoszenia snopów i słomy na zewnątrz stodoły. To, co tu się działo, przypomina mi obławę na szczury w naszej stodole, gdzie ja z bratem i tatą urządziliśmy pewnego razu. Tam też wynosiliśmy snopy i słomę. Dopiero spod ostatniego snopa zwiało parę szczurów. Tutaj, kiedy został w rogu stodoły ostatni snop, ściszonym głosem ktoś błagał, żeby go nie odkrywać. Spostrzegli to hitlerowcy i wiadomo, co było dalej. Kiedy rozprawili się z Żydami, kolej przyszła na gospodarza. Oficer wyjął z kabury parabellum, załadował i flegmatycznie lufę kierował na roztrzęsionego Kumurka i… stał się cud. Kumurek rzucił się do nóg gestapowca, objął jego nogi i…zaczął całować jego buty prosząc przy tym o litość. I o dziwo… Niemiec schował broń.

Wzięci mężczyźni do pomocy musieli na koniec zakopać nieboszczyków, co też uczynili. Przy tej czynności ujawnił swoją podłość jeden z Polaków. To ten sam, który wrzucał muchy do kompotu. Zauważył u jednego trupa złote zęby i pokusił się na to złoto, a przy jego pozyskaniu posłużył się łopatą. (Ten sam człowiek pewnego razu ledwie uszedł śmierci, kiedy Niemcy strzelali do niego przyłapanego na dywersji. W jego pojęciu to nie była dywersja, tylko zwykła kradzież dwóch szyn z czynnej kolejki wąskotorowej, które odkręcił z toru i włożył na wóz z zaprzęgiem konnym. Niemcy go gonili i strzelali z daleka, ale on podciął konie i galopem zdążył uciec. A te szyny wykorzystał do budowy swojego domu).

Inni robotnicy, którzy grzebali zabitych, też pobrali jakieś trofea. Był tam z nimi mój sąsiad, to on przywłaszczył sobie czapkę z dziurą po kuli i nosił ją na głowie. Co inni sobie przywłaszczyli, ja już nie pamiętam. Tę historię znam z opowiadania tych, którzy byli świadkami przy tym zdarzeniu.

W naszych miasteczkach nie było już żadnych Żydów. Ich mieszkania zostały splądrowane przez Niemców, a to co zostało mniej wartościowego sprzedawali po niskiej cenie. Chętnych na kupno czegokolwiek było nie mało. Mój tata też kupił stół i 4 krzesła, a także materace i wielki kosz pleciony z wikliny.

A co się w tym czasie działo z naszym Lewkiem? Lewek, kręcił się to tu, to tam. Tam coś zjadł, tu przenocował. Jednego razu moja mama poszła rano do chlewa karmić krowy i kiedy wkładała do żłobu siano, jej ręce natrafiły na człowieka tam śpiącego. Wylękła się w pierwszym odruchu, a Lewek jeszcze bardziej. - Bądźcie cicho Godzicowo, nie mówcie nikomu, że tu byłem – prosił ściszonym głosem nieszczęsny chłopiec. Potem go mama nakarmiła, dała chleba do kieszeni i więcej go już nie widziała. Lewek „przeprowadził” się do sąsiedniej mniejszej wioski do Odrzywołu, który bezpośrednio sąsiaduje z lasem. Dobry pomysł! W razie czego jest gdzie czmychnąć. Był taki zwyczaj, że gdy pasaliśmy krowy w polu, to prawie zawsze piekliśmy sobie ziemniaki w ognisku. Z brzegu lasu Lewek miał rozległy widok na nasze pola i kiedy widział w polu dym, to przychodził do nas. Nikt mu nie żałował pieczonych ziemniaków. Pojadł, pogadał, popytał i poszedł. W Odrzywole nie było już nikogo, kto by nie pomagał Lewkowi i stąd żyli wszyscy w strachu, a to się przeciągało w nieskończoność. Prosili go, żeby poszedł wreszcie gdzie indziej. Nikt mu nie żałował kawałka chleba, ale tu chodziło o własne życie. I co miał robić biedny chłopczyna? Dokąd miał pójść? Chłopi zmówili się i przestali go dożywiać, żeby poszukał sobie gdzie indziej nowe schronisko. Lewek nie mając innego wyjścia zaczął szantażować mieszkańców Odrzywołu tymi słowami: Jeśli mnie wyrzucicie ze wsi, to ja pójdę prosto do Niemców i powiem, kto mi pomagał. Wtedy ja zginę i wy też zginiecie. Po tym ultimatum Lewek stał się śmiertelnym wrogiem całej okolicy. Po paru dniach słuch po Lewku zaginął… Dopiero późną jesienią grzybiarze, co szukali grzybów w lesie, znaleźli czyjeś ciało w krzakach.

Nikt z rodziny Śmietanów nie przeżył i nikt nie ma swego grobu.

Oprócz mnie 83 letniego świadka nikt o nich już nie wspomni.

 

Józef Godzic z Kostrzeszyna

 

Tekst ukazał się na Forum Żydów Polskich

 

 

Nasz portal: https://forumzydowpolskichonline.org/

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (26)

Inne tematy w dziale Kultura