Lubię te miejsca, gdzie nie ma właściciela, albo przynajmniej tak wyglądają, jakby go nie było. Zwykle mieszczą się na peryferiach miast średniej wielkości lub miasteczek. Rzadziej w centrum, na terenie jakichś zapomnianych ogródków działkowych.
Zwykle przestrzeń zapełniają dwa jesiony, jakaś brzózka i duże, dobrze wyrośnięte chwasty. Teren przecinają krzyżujące się dwie dróżki. Wbrew utartemu poglądowi ścieżki biegną w ten sposób nie dlatego, że tamtędy chodzą ludzie, bo mają najbliżej i - w konsekwencji – należałoby tam zrobić chodnik. Kiedyś może tak – 10-20 lat temu chodzili tędy do zakładu na skróty pracownicy kolei. Teraz znikąd donikąd kursują nimi pijacy, z uporem podtrzymujący martwy zwyczaj, tak, jakby nic się nie zmieniło od lat 70-tych.
Tutaj z żulernią spotykają się szesnastoletnie dziewczyny z zawodówki za torami, palące szybkiego szluga zmarzniętymi dłońmi na długiej przerwie. Dziewczyny mają oślepiająco błękitne jeansy, czarne, kuse kurteczki i, połykając samogłoski, szybko z siebie wypluwają równoważniki zdań. Spojrzenie w kierunku miasta, zaciągnięcie się, wydech w drugą stronę, wymiana zdań i znowu spojrzenie. Dziewczyny trzymają się raczej z boku, więc z żulami się nie tyle spotykają, co wspólnie zajmują przestrzeń. W takim miejscu wszyscy stoją jakoś z boku.
Najczęściej jednak takie miejsca są bezludne i niezmiennie panuje w nich jesienno-wiosenna aura. Wszystko pokryte jest brązem i szarością zeschłych liści i trawy, gdzieniegdzie ozdobionymi zielenią butelek i czerwono-białymi pudełkami po papierosach.
W pobliżu zawsze można trafić na rdzawe torowiska, po których wolno toczą się wagony towarowe, a dalej za drzewami majaczy kremowo-szara plama okolicznego sklepu dyskontowego. Bliżej miasta stoją przedwojenne kamienice kolejarskie i już powojenne elementy infrastruktury niewiadomego przeznaczenia. Czasem zawieruszy się gdzieś dwupiętrowy blok z jedną klatką schodową; odwrócony tyłem do miasta wpatruje się w przeszłość, która rozgrywała się na kilku metrach kwadratowych podwórka wyłożonego sześciokątnymi płytkami.
Niekiedy dominium rachitycznych drzewek i chwastów przecina kruszejący i omszały betonowy płot, który już niczego nie ogradza i przed niczym nie chroni. Mógłby być pewnie świetnym materiałem dla graficiarzy, ale oni na szczęście tu nigdy nie zachodzą trzymając kolory miasta na dystans.
Tylko tutaj można się dobrze poczuć. Na ziemi niczyjej czas praktycznie nie płynie i nikt od nikogo niczego nie oczekuje. To ostatnie miejsce, gdzie jest prawdziwa cisza. Pobocze cywilizacji, małomiasteczkowy pawlacz zaludniony odpadkami, którymi twardą ręką rządzą procesy gnilne. Tylko tu można znaleźć kapsel po piwie nieprodukowanym już od 10 lat i łożysko zawinięte w szmatę i Trybunę Ludu z ’85.
Czas spędzony tam działa równie ożywczo, co chwila ciszy w górach na wysokości 2000 m. Z tym, że tam bliżej do Boga a tu raczej do samego siebie.
FUTRZAK
ZBANOWAN PRZEZ: Cichutki, Anita, G. Ziętkiewicz, Adrian Dąbrowski, Coryllus, Stary, Szczur Biurowy
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura