Od pewnego czasu część czasopism i portali (w tym Salon24) bombarduje hiobowymi wieściami o "szalejącej inflacji", "narastającej biedzie", gwałtownej utracie wartości emerytur czy zasiłków 500+. Jako przyczynę podaje się wprost nieodpowiedzialną politykę rządu, część łagodniej wskazuje tylko na "zaniedbania". Tymczasem ekonomia jako nauka już dawno przebadała zjawisko kształtowania się cen i stworzyła modele tego procesu.
Rysunek pochodzi z Wikipedii https://en.wikipedia.org/wiki/Demand_curve
Druga krzywa (kolor czerwony) przedstawia zależność między ceną danego towaru, a zainteresowaniem nabywców czyli popyt (ang. demand). Jej przebieg też jest oczywisty: im droższy dany towar, tym mniejsze ilości znajdą nabywców. Nabywcy chętniej kupują, gdy jego cena spadnie. Wynika to wprost z ograniczonej dostępnej im ilości pieniądza na rynku.
Krzywe popytu i podaży (dla danego rodzaju dóbr) przecinają się w punkcie równowagi. Jest to punkt ceny optymalnej, kiedy za dostępną im sumę pieniędzy nabywcy kupują największą możliwą ilość potrzebnych im dóbr. Dla krzywej podaży S oraz krzywej popytu D1 jest to punkt o współrzędnych P1Q1.
Rozpatrzmy teraz sytuację, że dochody społeczeństwa rosną mniej więcej w całej populacji. Ekonomiści nazywają to przesunięciem krzywej popytu. I tej nowej sytuacji zamiast pierwotnej krzywej popytu D1 rynek opisywany jest krzywą D2. Cała populacja ma większe dochody i może nabywać więcej towarów. Oczywiście w dalszym ciągu będą i bogaci i biedni, ale i jedni i drudzy odczują przyrost. Zmieni się jednak także i punkt przecięcia krzywych: teraz jest to punk o współrzędnych P2Q2.
Jak widać, wzrost cen rynkowych jest pochodną gry sił rynkowych, wynikiem zrównoważenia rosnącej siły nabywczej wobec ograniczonego (jak to wcześniej wspomniano) fizycznie zasobu danych dóbr. W punkcie równowagi zwanym ceną rynkową bilansują się siły popytu z podażą, dzięki czemu ograniczone zasoby są możliwie jak najlepiej lokowane i wykorzystywane. I oczywiście, jak to zwykle bywa w gospodarkach rynkowych będą tacy którzy na tym zyskają (zarobią na zwyżce cen swoich produktów), ale i będą tacy, którzy stracą albo tylko relatywnie stracą. Ta ostatnia grupa zachowuje de facto swój poziom życia, ale w porównaniu z lepiej zarabiającymi sąsiadami czują pogorszenie.
Polska obecnie dość szybko zmierza do poziomu życia krajów bogatych. Biorąc pod uwagę praktycznie stałe kursy głównych walut (poruszają się w granicach niewielkich przedziałów) wzrost płac ca 7% r/r plus rozbudowany system pomocy społecznej (z 500+ na czele) powodują ciągłe przemieszczanie się krzywej popytu D w prawo, a tym samym ciągłe zmiany punktu przecięcia z krzywą podaży. Kolejne punkty to kolejny wzrost cen ale i wzrost wolumenu obrotu na rynku, a więc i dochodów producentów. W przypadku cen żywności, bo o nich się najchętniej pisze (ze sławną pietruszką na czele), musimy na razie pogodzić się z dłuższym trendem wzrostu ich cen, aż do osiągnięcia punktu, w którym dostawcy zaczną między sobą konkurować ceną, bo nabywcy nie będą już zainteresowani dalszym zwiększaniem fizycznego wolumenu zakupów. Przykładowo w USA ogromne postępy w technologii produkcji żywności spowodowały zjawisko jej nadprodukcji i systematyczny realny spadek cen żywności. Ubocznym skutkiem są powszechne problemy z otyłością. Tym niemniej w Stanach w dalszym ciągu żyją ludzie bardzo biedni. A i sytuacja tzw. klasy średniej też nie zawsze jest różowa. W centrum San Francisco za dwupokojowe mieszkanie trzeba płacić około 60 tys. USD rocznie, co jest porównywalne z poziomem pensji nauczyciela w szkole średniej. Różne przykłady można przytaczać długo.
Jeśli państwo pod wpływem złych doradców zechce w jakiś sposób regulować ceny rynkowe ustalając np. ceny maksymalne, to w krótkim czasie będziemy mieli gospodarkę deficytów i czarny rynek oraz system kartkowy, czyli system, z którego niedawno wyszliśmy. Ile trzeba mieć w sobie podłości i zakłamania, aby podawać się za ekonomistę i sugerować, że w Polsce właśnie dzieje się coś złego. Dzieje się dobrze, ale rynek sam w sobie jest bezduszny, ale i z drugiej strony wrażliwy na ingerencję rządów. Dlatego Państwo nie może ręcznie regulować cen, może natomiast, i to właśnie robi, wspierać podmiotowo słabsze grupy społeczne. Ale zakłamani "ekonomiści" trąbią wtedy o "rozdawnictwie". Byle tylko judzić.
Komentarze
Pokaż komentarze (99)