Na Salonie od czasu do czasu powraca kwestia niskich (na tle Zachodu) pensji dla pracowników. Porównuje się je z różnymi krajami i w różnych kontekstach, najczęściej zupełnie nie adekwatnych.
Profesor Moretti analizuje zmiany na amerykańskim rynku pracy w ujęciu czasowo-przestrzennym. Korzysta przy tym z ogromnej bazy ilościowej pracowników na ogromnym terytorium USA (sześć godzin lotu z Nowego Jorku do Los Angeles, jakby kto nie pamiętał), przy czym analizowane dane pochodzą z jednolitego praktycznie rynku pracy, z tą samą walutą i tymi samymi (lub prawie tymi samymi) uregulowaniami prawnymi, zwyczajami, szkolnictwem. Rynek ten jest bardzo mobilny, znaczna część absolwentów szkół ponad średnich podejmuje pierwszą pracę w innym Stanie, a i później też nie trzyma się jednego miejsca. Mobilność jest dodatkowo stymulowana ofertami pracy zawierającymi gotowość pracodawcy do pokrycia kosztów przeprowadzki, łącznie z rodziną. Jest to o tyle istotne, że wyniki analizy nie są obciążone zaszłościami historycznymi czy kulturowymi.
Ekonomista omówił rynek pracowników (z pominięciem oczywiście sektora budżetowego) w podziale na dwie zasadnicze grupy
- non-traded,
(Nie podejmuję się zaproponowania polskiego odpowiednika)
Grupa non-traded to pracownicy rynku lokalnego: kelnerki, salowe, ekspedientki w sklepach, rzemieślnicy, ale także i lokalni adwokaci czy lekarze prowadzący prywatne praktyki (są to głównie usługi). Ci ludzie znajdują swoją klientelę (czyli swoje przychody) w najbliższym otoczeniu, w promieniu 5, 10, kilkunastu kilometrów. Ich przychody (pensje) zależą od lokalnego popytu, a popyt, jak wiadomo (na Salonie chyba nie bardzo) zależy od siły nabywczej tego lokalnego rynku. Moretti formułuje tu tezę, iż w przypadku tej części rynku pensja zależy bardziej od miejsca zamieszkania, niż od wykształcenia. Przykładowo w mieście Flint (MI) średnia pensja osoby z wyższym wykształceniem wynosiła (ok. 2010 r.) 43 866 USD rocznie. W Stamford (CT) dyplom licencjata zapewniał natomiast średni dochód 107 301 USD. Absolwent ze stopniem magistra w tym mieście mógł liczyć nawet na ponad 133 tys. USD!!! W skądinąd sławnym mieście Yuma (AZ) licencjat zapewniał zaledwie 28 tys. dolarów rocznie.
Moretti zauważa przy tym, iż koszty lokalnego życia też są bardzo zmienne i są zdecydowanie wyższe w miastach o wyższych średnich zarobkach. Jest to pewna pociecha: faktyczny poziom życia nie jest tak zróżnicowany. Cena najmu średniego mieszkania w San Francisco (Dolina Krzemowa w zasięgu wzroku!) buja w obłokach 60 - 70 tys. USD rocznie, co może rozwalić budżet nauczyciela z państwowej szkoły średniej pracującego na ustalanej pensji. Ale z drugiej strony firmy Hi-Tech z Krzemowej Doliny proponują stażystom po 70 - 80 tys. USD. A fachowcom nawet 400 tys. plus koszty przeprowadzki.
Natomiast centra handlowe praktycznie nie generują miejsc pracy w swoim otoczeniu. W Stanach krąży takie powiedzenie: jak gdzieś ktoś otworzy jakąś fabryczkę, choćby tylko montownię, to zaraz obok otwiera się nowy Walmart. Ale jak gdzieś otworzy się Walmart, to próżno oczekiwać pojawienia się obok jakiegoś zakładu produkcyjnego.
Moretti zanalizował także historię zmian na rynku pracy. Okres industrialny charakteryzował się w USA intensywną produkcją dóbr fizycznych, takich jak sprzęt AGD, samochody, ale także i stali i innych metali. Przykładowo w Detroit 3 wielkie zakłady motoryzacyjne generowały ogromną ilość miejsc pracy, zarówno dla osób z niskim, jak i wysokim wykształceniem. Ci ostatni, inżynierowie na produkcji czy konstruktorzy, zarabiali na owe czasy krocie, a Detroit i podobne ośrodki kwitły. Dzisiaj panuje tam regres, wysokie bezrobocie, a samo miasto stanowi część tzw. pasa rdzy (rust belt), obszaru niskich płac i zasiłków społecznych.
Zresztą ucierpiał nie tylko przemysł ciężki, bo lekki został praktycznie przeniesiony do Azji (z pozostawieniem marek), ale także i inne, skądinąd specjalistyczne branże jak przemysł fotograficzny: takie znane marki jak Kodak, Panavision, Eastman pozostały już tylko wspomnieniem, np. w czołówkach (i napisach końcowych) klasyki filmowej. Nie przetrwały rewolucji obrazu cyfrowego.
Poważnym amerykańskim problemem jest to, że firmy te poszukują coraz bardziej wyspecjalizowanych fachowców w wyszukanych specjalnościach, a więc chętnie ściągają pracowników praktycznie z całego świata, bowiem amerykańskie szkolnictwo wyższe często nie jest w stanie zapewnić dostatecznej podaży specjalistów.
Moretti spróbował też odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: jak i dlaczego powstają ośrodki hi-tech? Dlaczego w tym, a nie innym miejscu. Z jego badań wynika, że decyduje zwykły przypadek i obecność wybitnej jednostki, która wokół siebie tworzy zaczątek nowej firmy. Przykładowo wspomniana firma Microsoft została założona przez Billa Gatesa i Paula Allena w mieście Albuquerque w Nowym Meksyku. Kiedy firma liczyła zaledwie 13 pracowników przenieśli się pod Seattle (Redmond), bo stamtąd obaj pochodzili. W momencie przeprowadzki (1978 r.) Seattle było miejscem dość nieciekawym, miastem o dużym bezrobociu, z kiepskimi perspektywami. Jedynymi jasnymi punktami była firma Boeing, University of Washington czy firma Nordstrom. Dzięki dynamicznemu rozwojowi firmy Microsoft sytuacja stopniowo zmieniła się diametralnie: Jeff Bezos założył Amazona właśnie w Seattle, bowiem dzięki Microsoftowi łatwo było o ludzi biegłych w technologiach internetowych. Dynamicznie rozwinął się Starbucks, T-Mobile i szereg kolejnych firm, znanych na całym świecie marek, w tym np. ośrodek badawczo-rozwojowy Blue Origin (w Kent). Nieprzypadkowo, bo tam filie Boeinga budowały księżycowe pojazdy i inne elementy programu Apollo.
Podobne analizy dla sektora farmacji i biotechnologii prowadzą do podobnych wniosków: potrzebne są wyższe uczelnie z dobrą kadrą, wyposażone laboratoria, biblioteki, sąsiedztwo innych uczelni, firmy stosujące zaawansowaną technologię, a wybitne jednostki same się pojawią. Jak w grze "Civilization". Potem jeszcze potrzebny jest kapitał, fundusze typu venture capital, wysokiego ryzyka, inwestujące w różne, najczęściej nieudane projekty, co wiąże się z utratą praktycznie całego zainwestowanego kapitału. Od czasu do czasu pojawiają się jednak projekty tak udane, że stopa zwrotu przyprawia o zawrót głowy i zapewnia przeżycie danego funduszu.
Po pierwsze, nasz rynek pracy jest ciągle zbyt słaby, aby można liczyć, iż sam pociągnie płace do góry. Transformacja roku 1989 (umownie) polegała głównie na sprzedaży państwowych firm. Nabywca nie zawsze potrafił nią zarządzać, a firmy zachodnie najczęściej dokonywały tzw. wrogiego przejęcia. Często likwidowały lokalną produkcję, w tym zakładowe ośrodki badawczo-rozwojowe, redukując ją do przepakowywania swoich wyrobów, bo interesowała ich tylko sieć dystrybucyjna. Niedawny przykład to sprzedaż Zelmera. Dzisiaj ta marka już nie istnieje, zatrudnieni tam inżynierowie rozpierzchli się, a na miejscu pozostał nisko opłacany personel magazynowy nie generujący w swoim otoczeniu żadnych dodatkowych efektów.
Większość nowo powstałych zakładów produkcyjnych znanych marek też wykorzystuje technologie opracowywane w krajach macierzystych. Tym samym personel takich fabryk to jest przeważnie średnio wykwalifikowany personel ze średnimi płacami oraz nieliczny nadzór nad produkcją i/lub dystrybucją. Poza tym szereg samorządów stosowało strategię ulg podatkowych dla centrów handlowych lokowanych w śródmieściach, a ośrodki naukowe czy "inkubatory przedsiębiorczości" lądowały raczej na peryferiach. Warto też przypomnieć, iż do czasu rozwoju powszechnej sieci telefonii komórkowej po przystępnych cenach (czyli jeszcze kilkanaście lat temu) znaczna część Polaków była praktycznie pozbawiona telefonu i/lub dostępu do internetu. Poza tym nasi rodzimi milionerzy czy miliarderzy raczej jakoś nie kwapili się do budowania i/lub wspierania nowoczesnych firm, preferując raczej bardzo wystawny styl życia, rezydencje (jedna to nawet za 800 mln złotych!), luksusowe samochody, jachty, wielomiesięczne wczasy za granicą, najchętniej we własnych posiadłościach. Słowem rewolucja technologiczna rozwijająca się USA w ostatnich dziesięcioleciach raczej ominęła nasz kraj. Za to Polacy chętnie biorą w niej udział, ale za granicą. Rozmawiałem kiedyś z pewnym wykładowcą z Politechniki Poznańskiej: wtedy doliczył się już 28 swoich podopiecznych pracujących w Microsoft. W Rocket Lab w Nowej Zelandii też pracuje pewien polski inżynier.
Na "pocieszenie" można dodać, iż prof. Enrico Moretti, będąc z pochodzenia Włochem, podobnie negatywnie ocenia swój kraj, uważając iż 'przespał' on swój czas, zaniedbując najnowocześniejsze działy jak farmacja czy technologie komputerowe. Takie rodzynki jak Narodowe Laboratoria Gran Sasso (fizyka subatomowa) czy fabryki sprzętu kosmicznego jak Avio (producent rakiety Vega), Ecor International czy Italia Thales Group to za mało, aby zmienić trend do stale obniżających się pensji i poziomu życia. Pensje we Włoszech przez ostatnie 10 lat wzrosły o około 13%. Inflacja w tym okresie była rzędu ... 19%.
Stworzenie infrastruktury komunikacyjnej, platform kontaktu wirtualnego i fizycznego, inwestycje celowe w nowoczesną produkcję czy nowoczesne technologie (w miejsce nie istniejących w Polsce funduszy venture capital), w naukę, stymulowanie wzrostu płac poprzez stawki płacy minimalnej, wsparcie dla młodych ludzi itp. itd.
I cierpliwe czekanie na naszych Jobsów, Allenów, Gatesów, Musków i podobnych. Jesteśmy dość licznym krajem, są tu na pewno. A może będzie to jakiś Ukrainiec (patrz Google)?
Komentarze
Pokaż komentarze (22)