Taki tytuł nosi aktualny
przegląd prasy poczyniony na łamach "Gazety Wyborczej" przez M. Jędrysik. Na tekst składają się trzy historyczne wątki: wywiadów z lotnikiem Dywizjonu 300, Cz. Blicharskim oraz reżyserem J. Klatą zamieszczonych w dodatku do "Rzepy" ("Plus Minus") oraz wywiadu z M. Cichym, który ukazał się w sobotnim "Dzienniku" (dodatek "Europa").
Dziennikarka zachwyca się szczerością lotnika opowiadającego o bombardowaniach Drezna oraz teatralną realizacją "Trylogii", której autor opowiada, że pierwowzór M. Wołodyjowskiego był nieudacznikiem, który "najprawdopodobniej w kamienieckiej prochowni zginął przypadkowo". Oba wątki są prezentowane dość obszernie.
A co z trzecim wątkiem?
"O "Europie", dodatku do "Dziennika", napiszę tylko tyle: opublikowanie tego wywiadu było podłe. I nie wierzę, że Cezary Michalski i Robert Krasowski nie znają wszystkich okoliczności".
I to wszystko. Prawda, że proste? Na wywiad z M. Cichym zwróciło uwagę już kilku blogerów. Mogę tylko powtórzyć, że jest interesujący. Tych, którzy go jeszcze nie czytali zachęcam obszernym fragmentem:
C. Michalski -
Zaczyna się wojna na górze i "Gazeta Wyborcza" staje po jednej ze stron, mimo że powstała jako pismo całej "Solidarności".
M. Cichy - To był nasz wybór. Oczywiście ludzie, którzy się z tym wyborem wtedy nie zgadzali, prędzej czy później z redakcji odchodzili. Moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie. Przyjaźniłem się z Krzysztofem Leskim, który był dla mnie wspaniałym autorytetem przede wszystkim jako pistolet z czasów podziemnego "Tygodnika Mazowsze" (po drugie wiedziałem, że jest synem legendarnego generała Kazimierza Leskiego, który jako generał Hallman przejechał całą okupowaną Europę i zrobił inspekcję wału atlantyckiego dla AK). Miałem dla Krzyśka wielki szacunek i bardzo żałowałem, że poróżnił się z Michnikiem i Heleną w sprawie wojny na górze. Uważałem i nadal uważam, że lepiej byłoby dla niego pozostać w "Gazecie" i wpływać na nią swoim pisaniem od środka, niż urządzać jakąś demonstrację, której nikt nie zauważył. Leski był jednym z reporterów numer jeden w "Gazecie". Teraz ma jakieś programy w TVP Info, ale, prawdę mówiąc, mało kto wie, że taki reporter istnieje.
To jest argument siły. W rodzaju słynnego dzieła "Nim będzie zapomniany".
Nie zgadzam się. Obozy warowne tworzyły się wtedy po obu stronach. Trzeba było zrobić tak, jak zrobił Wojtek Załuska, który miał poglądy podobne jak Krzysiek i został w "Gazecie Wyborczej" aż do ostatniej rzezi, czyli zwolnień grupowych w 2009 roku. Dzięki temu, że nadal pisał teksty w dziale politycznym (który od końca lat 90. był zdominowany przez sztampę intelektualną najgorszego rodzaju) można tam było przeczytać coś, co znamionowało ślady samodzielnego myślenia. Uważałem i uważam, że wolność i demokracja zasadniczo zmieniają reguły gry. Wolność słowa zobowiązuje nas do rozmawiania z każdym. Zgadzałem się z Michnikiem zarówno co do konieczności historycznego kompromisu, jak i co do lustracji. Ale w jednej sprawie Michnik myślał inaczej. Uważał, że ktoś, kto go "nikczemnie atakuje" - słowo "nikczemnie" było używane często - nie zasługuje na podanie ręki i rozmowę.
Wojna na górze jednak się zaostrza i obozy warowne powstają przez całe lata 90.
Młoda prawica - także pańskie ówczesne środowisko - uważaliście "Gazetą Wyborczą" za taki obóz warowny, więc wystawialiście naprzeciwko niej własne obozy. Na przykład telewizję Walendziaka. Napisałem kiedyś tekst o środowisku pampersów, ale nie został puszczony do druku jako nazbyt koncyliacyjny. Do napisania tego tekstu w wersji, która już została w "Gazecie" opublikowana, wyznaczono więc "cyngla" Michnika, czyli Pawła Smoleńskiego, który zawsze potrafił w lot odgadnąć, jaki tekst ma napisać, by podobał się szefowi. Drugim z tych "cyngli" jest Agnieszka Kublik, która dysponuje podobną zdolnością jak Smoleński. Paradoks sposobu redagowania "Gazety" przez Michnika polegał na tym, że ludzie atakujący nas uważali, że Michnik wydaje swoim "cynglom" określone polecenia. Nawet pan, gdy pisał swój artykuł "Zniewolony umysł III RP", napisał, że "Alfa otrzymał od redaktora polecenie napisania artykułu o Żydach mordowanych przez żołnierzy AK podczas Powstania Warszawskiego". Nikt mi nigdy nie wydał żadnego polecenia, bym napisał jakiś tekst.
Ale dla nas, na zewnątrz, naprawdę nie było istotne, czy Smoleński pisze swoje teksty, żeby się Naczelnemu przypodobać, czy dlatego, że Naczelny mu kazał. Krążyła anegdota, że po pierwszym tekście Smoleńskiego na temat motłochu popierającego Wałęsę Michnik podziękował mu wielkim bukietem róż wręczonym w obecności reszty redakcji.
Adam zawsze jest czarujący wobec ludzi, których lubi, i pełen agresji wobec tych, na których się zawiódł. Jest postacią dwuwymiarową. Podkreślanie tylko jego demonicznej strony i pomniejszanie go przez takich jego adwersarzy jak Rafał Ziemkiewicz czy Piotr Semka jest dla niego krzywdzące i źle świadczy o nich.(...)
Wróćmy jednak do pana drogi w "Gazecie". Czy pana Michnik uwodzi?
Imponuje mi, a potem przyjaźnimy się ze sobą. Ale w "Gazecie Wyborczej" miałem zupełnie innego mistrza, płci żeńskiej, czyli Helenę Łuczywo. Dla mnie Helena jest postacią rangi historycznej, nie można jej porównywać ze współczesnymi postaciami. Ze znanych mi ludzi, którzy w XX wieku żyli w Polsce, mogę ją porównać tylko do Celiny Lubetkin, która była żoną Antka Zukiermana, dowódcy ŻOB. I faktyczną dowódczynią powstania w getcie. Misja Heleny, która jest stuprocentową Żydówką, polegała zawsze na chronieniu polskich Żydów przed jakimkolwiek złym losem. To zadanie wykonała w stu procentach. Była komendantką ŻOB w latach 90. Nie można się dziwić, że ona ze swoim zapleczem kulturowym i genetycznym nie była specjalnie wrażliwa na to, że mordowano księży po 1981, czy że generał Fieldorf był ofiarą mordu sądowego, w którym brała udział sędzia Wolińska. Misją Łuczywo było ratowanie sędzi Wolińskiej i wszystkich, obojętnie jak zapisanych w historii Polaków żydowskiego pochodzenia przed jakimkolwiek nieszczęściem. Także przed naprawdę istniejącym tutaj antysemityzmem.
Rozumiem tę interpretację, ale nie do końca się z nią zgadzam. W Polsce jest antysemityzm, ale nie każda krytyka komunizmu, nawet w wykonaniu prawicy, miała podtekst antysemicki. I nie każdy polski Żyd miał za sobą uwikłanie w komunizm. Choć rozumiem powody, dla których Żydzi komunizm akceptowali. II RP nie była dla nich rajem, a Jedwabne jest znakiem czegoś jeszcze bardziej obrzydliwego. Ale Mieczysław Grydzewski to przecież także był Żyd, w dodatku jako redaktor "Wiadomości Literackich" był prawdziwym polskim liberałem, a później, w Londynie, był jednym z najbardziej zajadłych antykomunistów, nienawidzącym PRL i lojalnym wobec II RP. Było bardzo wielu takich Żydów. A największa emigracja Żydów z Polski to nie rok 1968, ale druga połowa lat 40., kiedy zamiast komunizmu wybierają Izrael. Doświadczenie komunistyczne to tylko jedno z doświadczeń Żydów w Polsce, a "Gazeta Wyborcza" czyniła je doświadczeniem najważniejszym, najbardziej reprezentatywnym, w związku z tym antykomuniści mogli obrywać z paragrafu antysemickiego, nawet jeśli antysemitami nigdy nie byli i nawet się reaktywnie nimi nie stali.
W zasadzie ma pan rację. Ale proszę jednocześnie pamiętać: problem polega na tym, że każdy widzi dookoła siebie tyle, ile może. Bardzo istotne jest to, kto się skąd wywodzi, jakie ma doświadczenia i czym nasiąka przy rodzinnych herbatkach i śniadaniach. Nie można mieć pretensji do Heleny Łuczywo, która była córką funkcjonariusza komunistycznej cenzury, Ferdynanda Chabera, że jej punkt odniesienia obejmował to środowisko, z którym miała do czynienia.
Pokolenie stanu wojennego, nawet jego prawicowa część, nie było Leszkami Bublami, więc mieliśmy prawo wtedy powiedzieć, że się w tę zabawę bawić nie chcemy i nie będziemy utożsamiać Agory ze sprawą żydowską. A problem komunistycznej przeszłości to tyleż problem żydowski co polski. Mnie etniczne kryteria wcale nie kręcą.
Ale jak pan ich nie bierze pod uwagę, to pan nic nie zrozumie. Tak się składa, że ludzie Agory byli w większości pochodzenia żydowskiego. Nie było to ani żadnym przypadkiem, ani żadnym powodem do wstydu. Ale nie można oczekiwać od ludzi z takim backgroundem, że nagle staną się piewcami Narodowych Sił Zbrojnych.
Ja też nie jestem piewcą Narodowych Sił Zbrojnych i nie widziałem powodu, dla którego "Wyborcza" miałaby uznawać każdego swojego polemistę czy przeciwnika za NSZ-owca. Widziałem też, jak na prawicy zaczyna się szeptanka na temat "żydokomuny" i tolerancja na tę szeptankę. I to też było złe. Nie rozumieliśmy rozmiarów traumy marcowej. O tym wszystkim należało rozmawiać, ale się nie dało.
O tym, kim się jest, decyduje środowisko, w jakim się żyje. Instynktownie przejmujesz pewne zachowania, myśli i sformułowania. Naczelnym pragnieniem każdego człowieka jest, po pierwsze unikanie problemów, a po drugie uzyskanie pochwały od stada swoich szympansów. To bardzo silny mechanizm wzbudzania pozytywnego konformizmu, bez którego umieramy.
Czasami zmieniamy lojalność.
Ale to wiąże się z wyklęciem z dotychczasowej grupy.
Czasem dzięki temu powstaje poczucie, że się jest jednostką.
Ja jestem przeciwko indywidualizacji. Uważam, że każdy z nas powinien być indywidualnie wolny, ale każdy z nas powinien mieć także świadomość swojej przynależności i tego, jaką formę to nakłada na nasze życie. Dobrze, że wspomniał pan o wydarzeniach Marca ’68. Pozwolę sobie wygłosić krótką definicję tego, co znaczy pokolenie. Pokolenie to coś takiego, co formuje się pod wpływem zwrotnego punktu w historii, w momencie kiedy mamy mniej więcej 22 lata. Michnik i Helena w marcu 1968 roku mieli dokładnie 22 lata. Byli w sytuacji rocznika Krzysztofa Kamila Baczyńskiego czy Tadeusza Różewicza w roku 1944. Nie ma się co dziwić, że powstańcy warszawscy do dziś nimi pozostają i do dziś toczą walki na barykadach. Tak samo nie można się dziwić, że Michnik ciągle mentalnie jest w marcu 1968 roku. Zdziwiłbym się, gdyby on był w stanie się od tego uwolnić. Trauma, której wtedy doznał, nie polegała na tym, że państwo komunistyczne wzięło się za komandosów. Polegała na tym, że państwo komunistyczne za pośrednictwem Mieczysława Moczara sięgnęło po kombatantów Armii Krajowej i zyskało sobie wśród nich autentyczne poparcie na glebie antysemityzmu. To jest przerażenie, które Michnika po dziś dzień nie opuściło.
Uderzenie przez "Gazetę Wyborczą" w powstanie jako pogrom na Żydach było więc reakcją na…
...na Moczara, to ciągle jest walka z Moczarem. AK-owcy, kombatanci ze zgrupowania "Radosław", poszli wówczas za Moczarem. Więc za to dostali. Istnieje prawda faktów i prawda faktów jest taka, że wszyscy Żydzi zastrzeleni przez ludzi z opaskami AK i NSZ, o których pisałem, rzeczywiście zostali zastrzeleni. Jest także prawda duchowa i symboliczna, która jest następująca: nie należało tego tekstu publikować w 1994 roku w "Gazecie Wyborczej". Na 50. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego.
Mamy pokolenie 1968 roku z jego traumą marcową i mamy pokolenie stanu wojennego z jego traumą. Michnik obsługuje traumę własną, ale niespecjalnie jest czuły na traumę młodszych. Nie tylko uprawia politykę z generałami - co bym nawet zrozumiał - ale musi się popisywać swoimi wobec generałów uczuciami. Na nas to działa tak jak na Michnika zadawanie się kombatantów ze zgrupowania "Radosław" z Moczarem. Zaczynamy na Michnika psioczyć. Michnik udaje, że tego nie rozumie, a jego "cyngle" coraz bardziej w pokolenie stanu wojennego - szczególnie w jego prawicową część - nawalają. Efekt jest taki, że zamiast rozmowy, a nawet polityki, mamy przepychankę traum i wrażliwości, która daje w efekcie piekło. A dzisiaj moi rówieśnicy są gotowi symbolicznie dekomunizować SLD, a nawet Agorę, choćby pod wodzą Kryżego, Karskiego czy Wassermanna, bo wierzą, że to będzie akt sprawiedliwości za pałowania w latach 80. i za artykuły "cyngli" Michnika z lat 90.
Albo pod wodzą Kaczmarka, Kornatowskiego, dowolnego oportunisty, który się zasłużył. Ale nadzieja, że Michnik uszanuje emocjonalne potrzeby młodszego pokolenia, była nierealna. A to z prostego powodu: nie może pokolenie młodsze stawiać warunków pokoleniu starszemu.
Dlaczego?
Bo jest słabsze. Bo jest z natury słabsze, ma mniej pieniędzy, mniej znajomych, mniej kontaktów, mniej doświadczeń. I w takim konflikcie oberwie.
Faktycznie, pokolenie stanu wojennego obrywało od "marcystów", ale też oddawało. Zabawa zrobiła się głupia i jałowa. "Wyborcza" też jej nie wygrała.
Ja w tym nie uczestniczyłem, miałem kolegów także po drugiej stronie. Nie byłem "cynglem". (...)
(źródło i całość)