Tak się złożyło, że od sześciu dni jestem na urlopie - i na szczęście będę jeszcze przez dni kilka. Staram się nie śledzić przesadnie wiadomości politycznych, zresztą nie bardzo jest co. Wszak wszelkie kwestie związane zarówno z obchodami rocznicy czerwcowych wyborów, po których palono akta SB oraz w dalszym ciągu znajdowano ofiary "nieznanych sprawców", demokratyczna opozycja była inwigilowana przez tych samych ludzi, co przed '89, a zwierzchnik m.in. morderców górników z "Wujka" został mianowany "jednym z architektów demokratycznych przemian" oraz "człowiekiem honoru", jak i spodziewanymi protestami społecznymi (paradoksalnie... pod sztandarami "Solidarności") - będzie można skomentować w czasie, gdy będą miały miejsce, za ok. trzech tygodni.
Dzisiaj pojechałem jednak do "miasteczka" po konkretniejsze zaopatrzenie i przy okazji nabyłem drogą kupna trochę prasy (niechętnie tu przeglądam portale). Trafiłem na cztery teksty warte komentarza. Jeden dotyczący polityki międzynarodowej, dwa rynku medialnego w różnych aspektach przedwyborczych oraz jeden dość charakterystyczny dla funkcjonowania III PR w sferze symbolicznej.
Papież w Yad Vashem. Zabrakło mea culpa*
Przy okazji wizyty Benedykta XVI w Izraelu, po raz kolejny rozgorzały komentarze, czy głowa Kościoła rzymskokatolickiego w wystarczającym stopniu po raz kolejny "przeprosiła" za holokaust oraz wszelke kwestie, które oczekującym przeprosin mogą przyjść do głowy. Co ciekawe, mimo jednoznacznych deklaracji Kościoła, począwszy od Soboru Watykańskiego II, aż po szereg wypowiedzi i gestów Jana Pawła II - roszczenia nie maleją, a raczej przeciwnie. Główny rabin Ściany Płaczu, Szmuel Rabinowicz, stosuje wręcz retorykę znaną z wystąpień polityków UE kierowanych pod adresem państw tzw. "nowej Unii":
(...)
wczorajsza uroczystość pod Ścianą Płaczu i spotkanie z papieżem były dla mnie bardzo trudne. Jego postawa jest bowiem rozczarowująca. Spodziewaliśmy się bardziej zdecydowanych deklaracji. Papież zaprzepaścił szansę na wyjaśnienie wszystkich nieporozumień, do jakich doszło ostatnio w stosunkach z żydami, i na ucięcie wszelkich spekulacji. Stracił szansę na to, by podążyć śladem swojego poprzednika Jana Pawła II i wyrazić skruchę za grzechy, jakie katolicy popełnili wobec Żydów.
(
źródło i całość)
Nie zmienia się więc nic od lat, niezależnie od tego, czy chodzi o naród i państwo, czy instytucję Kościoła i wiernych - konekwentnie
stosowana jest odpowiedzialność zbiorowa.
* Tytuł pochodzi oczywiście z
relacji "Gazety Wyborczej".
TVP, Libertas, Wałęsa
W tych kwestiach generalnie zgadzam się
z dzisiejszą analizą R. A. Ziemkiewicza, opublikowaną w "Rzeczpospolitej". Kilka kwestii jest dość oczywistych.
Oczywiste, jest np. że dla tęczowej koalicji kręcącej obecnie przy mediach publicznych (PO-PSL-SLD) priorytetem jest przedwyborcze osłabienie PiS, poprzez wzmacnianie mniemanej konkurencji, jaką stanowić ma Libertas. Wszak większość parlamentarna mogłaby się prezesa Farfała pozbyć w ciągu jednego posiedzenia Sejmu, uchwalając tzw. "małą nowelizację ustawy medialnej". A jednak tego nie robią - PO w oczekiwaniu na PR-owe - bo jakież inne? - "pognębienie" jedynej realnej opozycji, SLD natomiast, usatysfakcjonowane powrotem do TVP wyjadaczy z czasów R. Kwiatkowskiego. I to wszystko w pakiecie z "neonazistami". Słabo?
Druga sprawa to L. Wałęsa. Zgadzam się z komentarzami, iż - tradycyjnie ("wzmacnianie lewej nogi" na początku lat '90) - znalazł "drugą nogę", by móc rozgrywać swoje relacje z Platformą, która zainwestowała bardzo wiele, by był "ikoną" symbolizującą jej "związek z 'Solidarnością'". Tymczasem były prezydent praktycznie mówi wprost, że istotniejsze od jakiegoś przekazu ideowego są dla niego rzeczy bardziej doczesne, w tym przypadku - pieniądze. W sumie, dla wieloletniego obserwatora sceny politycznej, nic nowego.
W każdym razie, interesująco zapowiada się dalszy ciąg konsekwencji "gry dwiema nogami" dla społecznego odbioru zarówno L. Wałęsy, jak i PO i Libertas.
Inna sprawa, czy dalszy ciąg będą miały wątki zarówno dotyczące samego D. Ganleya, jak i
polskiego oddziału Libertas. Wątki ich związków ze służbami oczywiście.
Co z tą (Gazetą) Polską?
W dzisiejszym wydaniu "G.P." możemy znaleźć tekst T. Sakiewicza -
opublikowany również na Niezalezna.pl - w którym naczelny tygodnika opisuje dynamikę rozwoju jego sytuacji z ostatnich dni. Moją uwagę zwróciła jedna podstawowa sprawa. Po wcześniejszych doświadczeniach z dotyczącym własności
konfliktem z King & King, (nawiasem - rozumiem, że zniknięcie podlinkowanego wcześniej tekstu z sg portalu "G.P." jest efektem zawartej ugody), nie jestem w stanie pojąć, jak można było doprowadzić do stanu rzeczy, w którym 50 procent udziałów w spółce wydającej "Niezależną Gazetę Polską" - mającą pełnić rolę zabezpieczenia na wypadek problemów "Gazety Polskiej", był - cytując T. Sakiewicza - "prezes, który jawił się jako instytucja fikcyjna", "nieistniejący i nieaktywny w życiu spółki i redakcji". "Z wyglądu podobny zupełnie do nikogo" - chciałoby się dodać.
Mam nadzieję, że to najaktywniejsze po prawej stronie rynku medialnego środowisko poradzi sobie z tą rafą. Chociaż trudno wśród życzeń powodzenia nie dołączyć i takich, by zaczęto wyciagać wnioski ze wcześniejszych wydarzeń. Zwłaszcza przed każdymi nadchodzącymi wyborami.
Rekomunizacja symboliczna
W dzisiejszej "G.P." możemy przeczytać również tekst "Ministerstwo niepamięci". Rzecz sprowadza się do przewidywalnej jak pory roku sytuacji, gdy na istotnych stanowiskach w ministerstwach strategicznych instaluje się byłych oficerów WSI, szkolonych w Wojskowej Akademii Politycznej im. F. Dzierżyńskiego. O całym zjawisku
napisałem, gdy tylko wystąpiło. Czyli tuż po wyborach 2007.
Z pewnością jego następstwa są bardzo poważne dla państwa i dowiemy się o ich realnym znaczeniu za czas jakiś. Dzisiaj pozostają kwestie symboliczne, w rodzaju przytoczonej w ww. tekście. Otóż generał J. Bojarski, były wiceszef WSI, aktualnie zarządzający kadrami w MON - w imieniu ministerstwa - odmówił pośmiertnego mianowania kapitana
Stanisława Sojczyńskiego "Warszyca" (zamordowanego przez UB) na stopień generała brygady, motywując to tym, że... w momencie śmierci nie był on żołnierzem czynnym. No, z pewnością nie był. W KBW i NKWD.
I tyle. Trzeba podsypać.