Dwa dni temu w Klubie N44 (nazwa Klubu bynajmniej nie ma związku z magazynem apokaliptycznym „44”) Michał Łuczewski, wygłosił arcyciekawą prelekcję na temat śmierci duszy polskiej.
Zasadniczą tezę Łuczewskiego można sformułować następująco: dusza, a właściwie należałoby mówić o duchu, wcielając się w instytucje polityczne, umiera. Łuczewski jako charakterystyczny przykład ilustrujący tę tezę podaje Adama Michnika. W okresie PRL Michnik był prorokiem, jego refleksja nad rzeczywistością polityczną i społeczną przeniknięta była metafizyką, inspirację czerpała z chrześcijaństwa, chociaż oczywiście czołowy polski dysydent nie stawał się przez to myślicielem katolickim. Był po prostu spadkobiercą polskiego romantyzmu, nadającemu polityce wymiar etyczny. Wraz z transformacją ustrojową transformował się i sam Michnik. Stając się człowiekiem władzy – redaktor największej gazety w kraju jest przecież człowiekiem władzy realnej – przestał być prorokiem. Jego dewizą stały się słowa „Szare jest piękne”. Z radykalnego romantyka przemienił się w mieszczańskiego pragmatyka. W III RP znalazło się wielu anty-Michników. Zarzucali mu oni tę właśnie przemianę. Jednak dochodząc do władzy, czwartej władzy, stawali się tacy jak on. Prawicowi nonkonformiści stawali się zwolennikami umiarkowania, złotego środka, rozsądku i zaczynali gromić wszelkie odruchy antysystemowe.
Myśl Łuczewskiego można potraktować dwojako. Pierwsza możliwość skazuje nas na dokonanie wyboru: albo trwamy w okopach bezkompromisowej antysystemowości albo zdobywamy instytucje i podejmujemy pragmatyczną grę. Oczywiście jakiś katolicki pięknoduch może powiedzieć, że taki wybór nie istnieje, że to jest albo krzewienie manichejskiego rozdarcia albo nowożytny redukcjonizm, że idee i pragmatyzm dopełniają się, że tylko takie idee polityczne mają wartość, które można realizować poprzez polityczne instytucje. Zgadzam się, taki wybór jest fałszywy, ale nie zgadzam się, że idee i pragmatyzm się dopełniają. Nie dopełniają się i ten fakt wskazuje właśnie Łuczewski. Problem polega na tym, że jesteśmy skazani na permanentne trwanie w tej sprzeczności. I tu pojawia się druga możliwość rozwiązania tego dylematu.
Jedną z kluczowych funkcji w polityce jest minister. Wiadomo, że słowo minister po łacinie oznacza tyle co sługa, pomocnik. To ulubiony argument tych, którzy lubią rozprawiać o tym, jak wzniosła jest misja polityka, o tym, że polityk służy obywatelom. Tymczasem słowo minister może się kojarzyć z jeszcze innym znaczeniem służebności polityki. Otóż polityk może dla filozofa politycznego kimś takim, jak szabesgoj dla ortodoksyjnego żyda. Polityk może być więc lokajem, kamerdynerem, tym, który zstępuje w otchłań moralnego brudu, w sferę, w której duch umiera. Filozof polityczny zachowuje natomiast dystans wobec tej sfery i smaga tych, którzy prowadzą naród na manowce. Dzisiejszy świat potrzebuje bardziej proroków, jurodiwych, tych, którzy zdzierają rozmaite maski, także maski recept ideologicznych i politycznych, którzy demaskują sprzeczności często zawarte w tych receptach dla spragnionego prostych rozstrzygnięć ludu. Ale bez polityków, bez owych szabesgojów nieskalanego, politycznego ducha, się nie obejdziemy.
Czy taki podział funkcji jest możliwy? Tego nie wiem. Ale dlaczego by takiego wariantu nie wypróbować?
Publicysta magazynu tygodnik.tvp.pl. Poza tym mąż i ojciec, mol internetowy, autsajder, introwertyk.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka