Ciekawy jest tekst Rafała Smoczyńskiego, zamieszczony na łamach ostatniej Europy. Z wieloma rzeczami, o których pisze autor się nie zgadzam, nie podzielam też liberalno-modernizacyjnego stanowiska, z jakiego Smoczyński zdaje się krytykować (bo nie robi tego expressis verbis kryjąc się za fasadą socjologicznego żargonu) przypadającą na lata 90. polską wersję amerykańskiej rewolucji konserwatywnej. Wszak w jednej kwestii muszę się z moim dawnym redakcyjnym kolegą zgodzić. Smoczyński ma rację, kiedy wskazuje na imitacyjny charakter odradzającej się polskiej prawicy.
Pokolenie „pampersów” poszukiwało języka prawicowego, który nie byłby obciachem w oczach roczników urodzonych w latach 60. i 70. – który byłby nowoczesny i nieprowincjonalny. W naturalny sposób punktem odniesienia stała się prawica amerykańska, odnosząca w epoce prezydentury Ronalda Reagana zwycięstwa na wielu polach. A ponieważ dla młodych ludzi wychowanych w okresie późnego, gnijącego, upadającego realnego socjalizmu Ameryka jawiła się ziemią obiecaną, wszystko co z niej napływało – w charakterze czy to masowej popkultury czy to niszowej subkultury – jawiło się atrakcyjne. Tak też się stało z amerykańskim neokonserwatyzmem. Konsekwencje tego dawały o sobie znać również po 11 września 2001 roku i dają po dziś dzień.
Bezkrytyczne zachwyty naszych nadwiślańskich „neocons” nad polityką USA za prezydentury George’a Busha juniora i interpretowanie wszelkich głosów krytyki jako przejawów lewackiego antyamerykanizmu, przynoszą efekt odwrotny do zamierzonego. Przypomina to czołobitność co bardziej zagorzałych ideologicznie polskich komunistów wobec ZSRS. Takie porównanie jest oczywiście chwytem poniżej pasa, bo przecież nie sposób porównywać obecnych stosunków polsko-amerykańskich do dawnych polsko-sowieckich. Zgoda, tyle że tego typu porównania nie nasuwałyby się, gdyby koncepcje neokonserwatywne nie były lansowane jako niemal dogmaty, a więc tezy nie podlegające dyskusji. Dlatego, żeby unikać niewłaściwych porównań, warto się o te tezy spierać. Także po to, aby z neokonserwatyzmu wyłuskać elementy wartościowe.
Jest jeszcze jedna rzecz, o której warto wspomnieć. Realny socjalizm był okresem, w którym nastąpiło zerwanie polskiej inteligencji ze znaczną częścią rodzimej tradycji politycznej. W rezultacie, po roku 1989, znalazłszy się na ziemi jałowej, polskie elity polityczne zaczęły sobie ułatwiać życie i poprawiać samopoczucie importując różnorakie idee z Europy Zachodniej i USA.
Nawet powszechnie oskarżany o ksenofobię były lider LPR deklarował się jako zwolennik thatcheryzmu, a na pytanie, czy zapisałby do własnej partii swojego ideowego protoplastę, czyli przywódcę starej endecji, odpowiedział przecząco, zarzucając tamtemu antysemityzm. Zresztą problem ten dotyczy również powielania innych propozycji ideowych przez szereg rozmaitych środowisk.
Tymczasem wciąż niedoceniane pozostaje dziedzictwo polskiej myśli politycznej. A przecież to ono powinno być głównym źródłem inspiracji dla rodzimych elit. Rzecz jasna upływ czasu wymaga, aby dziedzictwo to nieustannie aktualizować i modyfikować, a więc dostosowywać do bieżących warunków. Dziś trudno bowiem ortodoksyjnie posiłkować się dorobkiem Romana Dmowskiego, Józefa Piłsudskiego czy Wincentego Witosa. Tym niemniej choć neokonserwatyści mogą być sojusznikami Polski, to nie znaczy, że ich polscy sojusznicy mają się stawać neokonserwatystami. Pewnych naturalnych różnic zniwelować się nie da.
Publicysta magazynu tygodnik.tvp.pl. Poza tym mąż i ojciec, mol internetowy, autsajder, introwertyk.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka