Zgadzam się z prof. Ryszardem Legutką, który na łamach ostatniego „Plusa – Minusa” celnie stwierdził, że nasza historia zaczęła się w 1945 roku, kiedy nastąpiło wielkie zerwanie ciągłości. Wszystko, co działo się przedtem, to nie tylko inna epoka, to rzeczywistość dla nas bajkowa i faktycznie martwa.
Z przekazywaniem pamięci historycznej jest jak z przekazywaniem wiary chrześcijańskiej. Jeśli rodzice/wychowawcy nie przekażą dzieciom/wychowankom swojej wiary – o ile taką w ogóle posiadają – to choćby dzieci/wychowankowie przeszły najlepszą edukację teologiczną, nauczanie Kościoła pozostanie dla nich wyłącznie bajką o żelaznym wilku. W tych sprawach chodzi bowiem o coś znacznie więcej, a raczej głębiej, niż świadomość religijna. To samo dotyczy świadomości historyczno-patriotycznej. Nie sposób utożsamiać się z czymś, w czym udziału nie mieli bezpośredni przodkowie mogący swoje doświadczenie przekazać następnym pokoleniom. Tymczasem po katastrofie okupacji niemiecko-sowieckiej i eksterminacji elit, większość polskiego społeczeństwa biernie zaakceptowała PRL (co nie oznacza, że w przeciwieństwie do czynnych i gorliwych funkcjonariuszy systemu, należy tę część Polaków potępiać) i poddała się socjalistycznej reedukacji.
Akceptacja nie musi być równoznaczna z poparciem. Legutko to zresztą precyzyjnie wyjaśnia: Myśmy naprawdę stali się narodem PRL-owskim. Oczywiście nie lubiliśmy komunistycznej władzy, niektórzy nie lubili bardziej, inni mniej. Byliśmy jednak narodem, który zinternalizował ogólną lekcję, jaką przerobił w PRL. To PRL wyznaczał granicę jego świadomości. Nie istniał żaden alternatywny opis dziejów ani obraz Polski. Przez 40 lat zracjonalizowaliśmy nową sytuację.
Za chwilę jednak zaczynają się schody. Wnioski, jakie płyną z opinii krakowskiego filozofa, nieuchronnie powinny wyzwolić z wszelkich konserwatywnych iluzji o drogocennym dziedzictwie, które Polakom udało się jakimś cudem przechować przez czas komuny. Werdykt brzmi okrutnie: innego narodu, poza postPRL-owskim, tutaj nie ma. To jemu trzeba próbować przywracać cnoty i wartości, próbować wskazywać sens takich kategorii jak racja stanu czy interes narodowy. Bez nachalnej pedagogiki – rzecz jest więc niezmiernie trudna, zwłaszcza, że – by powrócić do uwag poczynionych wcześniej – mamy do czynienia z ludźmi, którzy w swej znacznej części, zakodowali sobie, że nie należy się wychylać, a zrywy narodowe, nawet jeśli są godne podziwu, to pozostają na tyle odległe, że nie mają związków z teraźniejszością. (Jako pozytywny przykład można tu wymienić wprowadzony za rządów PiS przez Kazimierza M. Ujazdowskiego program operacyjny Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Patriotyzm jutra”).
Odnoszę jednak wrażenie, iż prof. Legutko zbyt łatwo popada w coś, co można nazwać mianem konserwatywnej wyniosłości. Tak jest chociażby wtedy, gdy narzeka na wszechobecne prostactwo, mimo że sam zarzuca filozofom bezproduktywne lamentowanie. Być może ma rację, gdy mówi: Najważniejsze, żeby zobaczyć tę polską niemoc i się wkurzyć. Im więcej ludzi to zobaczy i się wkurzy, tym większa szansa, że coś się zmieni. Aby jednak takie wkurzenie przyniosło wymierne efekty, musi uzyskać szerokie poparcie społeczne. Bez poparcia ze strony jakiejś części prostaków może się więc nie obejść (analogicznie, pryncypialny, przynajmniej w deklaracjach, antykomunista Jarosław Kaczyński rządził dzięki m.in. poparciu dołów postPZPR-owskich, które nie załapały się na konfitury III RP).
Swoją drogą, jeśli konserwatyzm ma jakikolwiek sens, to nie jako retrospektywna utopia i nostalgia za Rzecząpospolitą sprzed apokalipsy A.D.1939, lecz sprzeciw wobec ideologicznych eksperymentów (wszystko jedno czy lewicowych czy prawicowych) na żywym organizmie, jakim jest zastana rzeczywistość społeczna. A za taką rzeczywistość trzeba uznać również naród postPRL-owski. Do którego, czy mi się to podoba czy nie, i ja się zaliczam.
Publicysta magazynu tygodnik.tvp.pl. Poza tym mąż i ojciec, mol internetowy, autsajder, introwertyk.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka