Mariusz Cieślik, publicysta „Newsweeka”
Fiesty nie będzie. Ani kolejki przy bufecie, żeby wznieść „toast za wolność”, do czego zachęca „Gazeta Wyborcza” 4 czerwca o 20.00. Nie będzie też wydarzenia politycznego czy kulturalnego, które by zapamiętały przyszłe pokolenia. Czyli, jak zwykle u nas, postarano się, żeby niczego nie było, jak mawiał zapomniany nieco Krzysztof Kononowicz.
Ale czy jest w tym coś bardzo zaskakującego? Nie wydaje się. W związku z obchodami 20 rocznicy pierwszych (częściowo) wolnych wyborów nasuwają się bowiem dwa pytania. Czy wszyscy mamy powody do świętowania? A jeśli już zgodzimy się, że owszem, to jak mielibyśmy świętować? Chyba tak, by było to dla nas powodem do dumy i radości, żeby zobaczył to cały świat i zapamiętały przyszłe pokolenia. Tak zatem można z całą pewnością powiedzieć, że świętowanie wolności powinno wyglądać nie tak, jak wyglądać będzie.
Poza akcją „Gazety Wyborczej”, do której przyłączyło się bodaj 200 różnych lokali w całym kraju, najbardziej spektakularnym wydarzeniem kulturalnym będzie koncert „Zaczęło się w Gdańsku”, podczas którego na terenie stoczni wystąpią Kylie Minogue i Scorpions. Z całym szacunkiem dla australijskiej divy popu oraz przedstawicieli niemieckiego rocka, zwanego rolniczym, nie są to raczej wykonawcy, którzy zapewnią polskiej rocznicy czołowe miejsce w serwisach informacyjnych na całym świecie. Pomijam fakt, że artyści z trudem będą zapewne kojarzyć w jakiej sprawie zaproszono ich do Polski, bo, o ile mi wiadomo, nic ich z naszym krajem nie łączy. Dlaczego ci a nie inni, chciałoby się zapytać? Po prostu mieli wolne terminy i byli w miarę tani, nie mówimy przecież o koncertowych gwiazdach pierwszej wielkości.
Szczerze mówiąc, bardziej logiczne wydaje się spędzenie tego wieczoru na koncercie „Rockowe święto wolności” na warszawskim Placu Teatralnym, gdzie zagrają największe gwiazdy lat 80. (m.in. T.Love, Voo Voo i Republika), których piosenki opisywały tamte czasy i w wielu domach zapewne towarzyszyły wyborom 1989 roku. Ale i w tym wypadku trudno mówić o epokowym wydarzeniu, wydaje się, że nie przejdzie ono nawet do historii polskiej popkultury, nie mówiąc już o tym, że zauważy je świat.
Rzecz w tym, że aby wydarzenie z dziedziny kultury masowej stało się wydarzeniem w skali globalnej, musi mieć ono nie tylko szlachetne przesłanie, ale spektakularną oprawę z pogranicza show-biznesu i polityki. Dwa takie koncerty potrafili na początku lat 90. zorganizować nasi sąsiedzi. Najgłośniejszym był „The Wall in Berlin” Rogera Watersa, czyli inscenizacja burzenia berlińskiego muru, którą obejrzało pół miliona ludzi na żywo i kilkaset milionów w stacjach telewizyjnych na całym kontynencie. Drugim mniej może spektakularnym, ale zauważonym przez cały świat jako hołd dla czeskiej aksamitnej rewolucji, koncert The Rolling Stones w Pradze, którego honorowym gościem był Vaclav Havel (muzycy odwiedzili go zresztą na Hradzie). Jak ranga tych wydarzeń ma się do występu Scorpions nie trzeba chyba wyjaśniać. A jakby tego było mało, część polityczna obchodów będzie od artystycznej oddzielona, bo przeniesiono ją do Krakowa.
Zresztą na Wawelu również nie zjawią się gwiazdy pierwszej wielkości. Może w świecie polityki Angela Merkel ma lepsze notowania niż Kylie Minogue w rankingach show-biznesu, ale do Baracka Obamy (którego nieoficjalnie zapowiadano w Krakowie) czy Paula McCartney’a (którego próbowano zaprosić do Gdańska) obu paniom równie daleko. Wyobraźcie sobie państwo na przykład obu panów – ex-Beatlesa i prezydenta USA - śpiewających „Mury” Jacka Kaczmarskiego w towarzystwie Lecha Wałęsy, gwiazd polskiej piosenki i politycznych oficjeli. Czy taki news nie zainteresowałby stacji na całym świecie? Ale żeby coś takiego mogło się zdarzyć trzeba lat ciężkiej pracy, a tymczasem dwa tygodnie przed imprezą nie był jeszcze znany skład gości w Krakowie.
Cóż, nie sposób nie odnieść wrażenia, że obchody przygotowano po amatorsku. I nic do tego nie mają protesty stoczniowców, ani wolty Wałęsy, który zdaje się do tej pory nie zdecydował czy ma ochotę świętować. Bo może jeden z twórców III RP zachowuje się tak nie bez przyczyny. Może on uważa, że nie ma czego świętować? Wcześniej dał temu wyraz przy okazji 20-lecia Okrągłego Stołu, w którym w zasadzie nie brał udziału.
Nie chcę przez to powiedzieć, że wolna Polska, którą zaczęliśmy tworzyć po czerwcowych wyborach 1989 roku nie jest naszym wielkim osiągnięciem. Jest. To wtedy zaczął się przecież okres bezprecedensowego w polskiej historii rozwoju, a do tego może się on dokonywać w warunkach pokojowych, bez zagrożenia zewnętrznego. Ale czy rocznica wyborów, po których utworzono rząd z udziałem ostatniego zwierzchnika komunistycznej bezpieki Czesława Kiszczaka i innych równie zasłużonych funkcjonariuszy PZPR to jest właśnie ten moment? I czy mają co świętować robotnicy państwowych molochów albo pracownicy PGR-ów, których nowe elity szybko wysłały na śmietnik historii?
Cóż, wątpliwości wokół rocznicy 4 czerwca to efekt tzw. ewolucyjnej drogi wyjścia z komunizmu. Czyli inaczej zgniłych kompromisów, jakie ówczesna opozycja zawierała z ówczesną władzą. Nikt nie czuł się zwycięzcą, nikt pokonanym, trudno więc oczekiwać, że dziś ludzie będą ze szczęścia tańczyć na ulicy, skoro nie robili tego 20 lat temu. Może by zatańczyli, gdyby reprezentacja Polski w piłce nożnej zdobyła medal w mistrzostwach Europy. Politycy raczej ich do tego nie namówią.
2 i 3 strona gazety. Zespół Opinii: Anita Sobczak (szef), Sonia Termion, Jakub Biernat, Marcin Herman
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka