z b. minister finansów rozmawia Jakub Biernat
Mamy kryzys w kraju, czy nie mamy. Temat jakby przycichł?
- Kryzys wkroczył do Polski na całego. Najbardziej jest widoczny w finansach państwa. Kryzys obnażył nieudolność obecnej ekipy w prowadzeniu sprawnej polityki budżetowej. Na dodatek rząd notorycznie i świadomie oszukuje opinię publiczną.
To poważne oskarżenie.
- Najpierw twierdzono, że kryzysu nie ma i nie będzie. Podobno dlatego, by nie wywoływać paniki. Potem zaprzeczano prowadzeniu negocjacji z MFW. Podobno dla utrzymania naszej wiarygodności. Następnie obwieszczono o podpisaniu umowy z MFW, chociaż wcale nie była podpisana. A całość uznano za triumf naszej siły, ponieważ wstąpiliśmy do podobno elitarnego, „platynowego” klubu, który to klub tworzymy wraz z Meksykiem i Rumunią. Minister finansów upierał się, że deficyt finansów publicznych w 2008 r. nie przekroczył 2,7 proc. PKB do ostatniej chwili. Wreszcie GUS obwieścił, że niestety – jest dużo gorzej – już w ubiegłym roku deficyt wyniósł 3,9 proc. PKB. Różnica w rachunkach wyniosła 15 mld zł, a o tyle pomylić się nie da. Wreszcie, w tegorocznym budżecie mamy założenie wysokiego tempa wzrostu, malejącej inflacji i malejącego bezrobocia. Odwrotnie niż w rzeczywistości. Budżet ułożono dla kursu 3,5 zł za 1 euro, podczas gdy faktyczny kurs oscyluje wokół 4,4 zł za 1 euro. Co gorsza rząd z pełną świadomością blokuje debatę budżetową i z nowelizacją ustawy budżetowej zwleka do zakończenia eurowyborów, wmawiając opinii publicznej, że wszystko w porządku. Ale budżet opiera się na wzroście PKB o 3,7%, które nie było realne już w chwili uchwalenia, a dziś jest zupełnie księżycowe.
Jakie problemy mogą wyniknąć z nowelizacji budżetu?
- Z doświadczeń państw postkomunistycznych wynika, że po nowelizacji budżetu kurs waluty może osłabić się o ok. 10%. Budżet jest układany tylko na jeden rok, więc im później zostaje urealniony, tym większe zmiany trzeba wprowadzać. Gdy wreszcie dojdzie do spóźnionej debaty i nowelizacji budżetu, dowiemy się części prawdy o kondycji finansowej naszego państwa. To może być wstrząs, zwłaszcza że rząd zamierza manipulować deficytem budżetu. Zapowiedziano wyprowadzenie z budżetu części wydatków i przenoszenie ich do pozornie zewnętrznych instytucji. Np. do Krajowego Funduszu Drogowego, który już jest zadłużony i żadnych wolnych środków nie posiada. Aby więc sprostać nowym wydatkom, ten fundusz będzie musiał pieniądze pożyczyć. W ostatecznym rachunku cała kombinacja nic nie da, ponieważ niedobory w Krajowym Funduszu Drogowym są przez Komisję Europejską zaliczane do deficytu finansów publicznych. Na dodatek każdy fundusz pożycza drożej niż minister finansów, więc ten dług będzie kosztowniejszy w obsłudze. Podobną operację rząd zapowiada w stosunku do ZUS-u. Jednak Skarb Państwa pozostaje gwarantem wypłat świadczeń z ZUS i dlatego również ta instytucja będzie musiała się zadłużyć. Wydatki państwa pozostaną, zmieni się tylko podmiot zaciągający długi. Tak czy owak – na poczet Skarbu Państwa. Zadłużenie państwa wzrośnie i to w gorszej strukturze. Minister finansów pożycza pieniądze na najlepszych warunkach. Inne instytucje więcej płacą za zaciągnięte pożyczki.
Może to zamieszanie z finansami to nie do końca wina rządu, ale niepewnej sytuacji?
- Gdy sytuacja jest niepewna, należy zacząć od postawienia diagnozy, a tego nie ma. Rząd miał komfortową sytuację – prawie półtora roku spokoju i czas na naukę. Tego czasu należycie nie wykorzystał. Jeśli ministrowie notorycznie mijają się z prawdą lub nie potrafią prowadzić rachunków z dokładnością do 15 mld zł, to każdy przytomny obywatel ma obowiązek zabrać głos. Pod zapewnienia tego rządu nie można układać osobistych biznesplanów, nie można planować większych wydatków, nie wiadomo po prostu z jakimi ograniczeniami trzeba się liczyć. Po prostu – Polacy są wprowadzani w błąd, co do stanu i perspektyw naszej gospodarki.
Czy to nie jest jednak czarnowidztwo? Minister Rostowski jest pewien, że Komisja Europejska myli się prognozując w Polsce recesję i nadal mamy szansę na wzrost.
- Ktoś się myli. Natomiast minister finansów musi – po prostu musi – projektować bardzo ostrożnie. Ale tego nie robi, w przeciwieństwie do wszystkich swoich poprzedników. Dlatego sądzę, że budżet wziął z księżyca. Najpierw twierdził, że będzie wysoki wzrost gospodarczy, bo nas kryzys się nie ima (3,7% PKB), potem niechętnie korygował (dochodząc do 1,7% PKB), a teraz nadal uważa, że będzie wzrost, choć nie wyklucza recesji. Tak nie wolno, akurat minister finansów musi się zdecydować, na tym polega jego odpowiedzialność i ryzyko zawodowe. To nie jest sierotka Marysia, tylko urzędnik dysponujący ekskluzywnymi informacjami oraz potężnym aparatem analitycznym. Od gdybania są liczni komentatorzy polityczni i gospodarczy. Rząd jest od podejmowania decyzji.
Cała Europa jest w trudnej sytuacji. Są pani zdaniem liderzy, którzy wiedzą co robić?
- Przynajmniej próbują. Gordon Brown stawia sprawę jasno – postanowił walczyć na dwóch frontach jednocześnie. Z jednej strony forsuje dofinansowanie konkretnych podmiotów gospodarczych, zaś z drugiej strony obniżył podatek VAT 15%, czyli do najniższej dopuszczalnej w UE stawki. Oczywiście, te działania są przedmiotem zmasowanej krytyki, ale Gordon Brown to zawodowiec, były wieloletni sekretarz skarbu, więc krytykę przyjmuje z zimną krwią.
A pozostali?
- Są dwa schematy. Kanclerz Angela Merkel reprezentuje znajdujące się w mniejszości kraje, które przynajmniej werbalnie bronią się przed zwiększaniem deficytu. I myślę, że to im się nie uda.
Tą drogą idzie Polska.
- No nie wiem, czy idzie. To rząd mówi, że idzie. Ale na razie stoi, jak w klasycznej arii operowej, kiedy chór przez 20 minut śpiewa „śpieszmy się, śpieszmy”.
Jak wygląda drugi schemat walki z kryzysem?
- Drugi schemat firmuje prezydent Nikolas Sarkozy, który chce wspierać gospodarkę, zwłaszcza przemysł, i to czyni. Jak zawsze najliczniejsza jest grupa państw, których przywódcy mówią niewiele, ale robią to samo co Francuzi. O ile mają za co.
Polska jest w ogonie walki z kryzysem?
- Pewne opóźnienie jest naturalne, nie zawsze musimy być na czele rozmaitych pionierskich przedsięwzięć. Do nas kryzys dociera stopniowo. Ale nie możemy nic nie robić. Tak jak w wyścigach kolarskich – żeby wytrwać w peletonie trzeba przynajmniej pedałować, sam cug powietrza od liderów nas nie pociągnie.
Czy Słowacja będąca w strefie euro ma nad nami przewagę?
- Na razie to my się cieszymy, bo Słowacy przyjeżdżają do nas i sklepy w południowej Polsce kwitną z powodu ich krajoznawczo-handlowych wycieczek.
Czy euro ma wpływ np. wzrost produkcji, czy w ogóle na sytuacje gospodarczą?
- Wyobrażenie, że wygląd banknotów może mieć w krótkim okresie wywierać jakikolwiek wpływ na procesy gospodarcze to zabobon.
Co by było, gdybyśmy w Polsce już płacili w euro?
- Nie moglibyśmy wykorzystywać osłabienia naszej waluty. Oczywiście lepiej mieć silną walutę, ale jej osłabienie też niesie pewne pożytki. Wzmacnia się konkurencyjność gospodarki i rośnie opłacalność eksportu, bo nasze wyroby stają tańsze. Wreszcie, możemy prowadzić własną politykę pieniężną. Tej szansy nie mają kraje południa Europy: Portugalia, Hiszpania, Włochy, Grecja. One potrzebują wyższych stóp procentowych niż nominalne stopy EBC, dlatego ich obligacje rządowe są dwa razy bardziej rentowne, niż obligacje niemieckie. Czyli ich dług publiczny jest droższy.
Twierdzi pani, że w czasie, gdy do strefy euro przyjmowano Słowację, Komisja Europejska zamknęła przed nami drogę uruchomiając procedurę nadmiernego deficytu. Jednak – jak twierdzi Witold Gadomski – i my, i oni mieliśmy zbyt duży deficyt, a jednak Słowakom to nie przeszkodziło by wprowadzić euro.
- Tak, bo dla gospodarek małych czyniono różne wyjątki. Dla nas nie. Ponowne uruchomienie procedury nadmiernego deficytu w zasadzie odsunie wejście Polski od ERMII. Dla nas wyjątków nie będzie.
Dlaczego Komisja Europejska nie chce nas przyjąć do strefy euro?
- Tak nie jest. Mamy prawo aplikować o przyjęcie po spełnieniu procedur zapisanych w traktatach. Komisja doskonale wie, że od momentu wejścia do UE Polska nie spełniała wszystkich wymagań, za wyjątkiem 2007 r. Sądziłam, że również w 2008 r. spełnialiśmy fiskalne kryteria konwergencji. Okazało się, że w 2008 roku deficyt finansów publicznych był wyższy o deklarowanego o ponad 40%. Sądzę, że eksperci KE o tym wiedzieli. Zrobili jednak uprzejmość rządowi Donalda Tuska, milcząc aż do komunikatu naszego urzędu statystycznego (GUS). Podczas naszych rządów wszczynali alarm, gdy różniliśmy się w przewidywaniach deficytu jedynie o 0,2 proc. PKB (tak było z deficytem za 2006 r.). Wtedy nasza prasa oskarżała nas o oszustwo, a chodziło o wliczenie do deficytu zakupu samolotów wielozadaniowych, czego nie zrobiliśmy z uwagi na system finansowania tej transakcji. Natomiast obecnie, przy błędzie sześciokrotnie wyższym, zapadła cisza.
Czyli Jarosław Kaczyński mówiący, że euro musimy przyjąć później w okresie najbardziej sprzyjającym uprawiał grę pozorów, bo to i tak wiedział, że nie mamy na to żadnych szans.
- Nie było w tym żadnej gry. Polska chce i powinna wstąpić do strefy euro. Komisja Europejska wie, że musimy stworzyć ku temu odpowiednie warunki. Ale od naszego wejścia do UE nie udało się nam ustabilizować wskaźników makroekonomicznych. Gospodarka przyjmująca euro musi przetrwać potężny szok i dlatego powinna być dość silna. Prężna i elastyczna, ale stabilna. Nasza gospodarka jeszcze taka nie jest, co widać teraz. Ci którzy mówią, że trzeba przeć do euro za wszelką cenę bez spełnienia warunku stabilności mylą się. Słowacja tak zrobiła i raczej nie wyszła na tym dobrze.
Jak się skończą wysiłki rządu Tuska, by przejąć euro?
- Szarża się skończyła. Donaldowi Tuskowi powiedziało się w Krynicy podczas obrad Forum Gospodarczego, że przyjmiemy euro w 2012. To był dziwny incydent, nawet minister finansów nic nie wiedział. Niemożliwe, by premier jesienią 2008 nie dysponował elementarnymi informacjami makroekonomicznymi.
Czy wejdziemy do ERMII w najbliższym czasie?
- Na szczęście nie. Bo nie powinniśmy.
A jak wejdziemy?
- To byłoby zupełnie niepotrzebne obciążenie. W ERMII są kraje bałtyckie i proszę zobaczyć, co się dzieje z ich gospodarkami. Są jak baletnice ze związanymi nogami. Ich gospodarki są mocno rozchwiane. Ryzykujemy także utratę rezerw walutowych.
Pani obniżyła podatki i składkę rentową. Czy te pieniądze nie przydałyby się teraz budżecie, by załatać dziury?
- Teraz? Wolne żarty, tych pieniędzy już dawno by nie było. Z koniunktury skorzystali pracownicy najemni, ciężko pracujący ludzie. I bardzo dobrze.
Zyta Gilowska, wicepremier oraz minister finansów w rządzie PiS
2 i 3 strona gazety. Zespół Opinii: Anita Sobczak (szef), Sonia Termion, Jakub Biernat, Marcin Herman
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka