Fakt - Opinie Fakt - Opinie
159
BLOG

Antoni Dudek: Polska potrzebuje silnej władzy

Fakt - Opinie Fakt - Opinie Polityka Obserwuj notkę 21

Większość bilansów minionego dwudziestolecia, sporządzanych ostatnio przy okazji przypadającej w tym roku okrągłej rocznicy upadku rządów PZPR, kończy się jednoznaczną konkluzją o sukcesie Polski. Padają wręcz stwierdzenia, że dwie ostatnie dekady były najlepsze dla naszego kraju od XVII wieku, gdy zaczęła się załamywać potęga szlacheckiej Rzeczypospolitej. W tych ocenach jest sporo racji, trudno zarazem nie zauważyć, że wielu z nas ma poczucie, że w Polsce w wielu dziedzinach daleko jest jeszcze do średniej europejskiej. Wystarczy wyjechać na przeciętną polską drogę, skorzystać z usług PKP, podjąć leczenie w publicznej służbie zdrowia czy uwikłać się w trwający latami proces sądowy, by na własnej skórze odczuć przepaść, jaka wciąż dzieli Polskę od bardziej cywilizowanych państw UE.

Wielu Polaków, w tym prawdopodobnie niemal wszyscy politycy, wierzyło, że większość z tych problemów (a ich lista jest przecież znacznie dłuższa) jakoś się rozwiąże po wejściu naszego kraju do UE. Od tego wydarzenia minęło właśnie pięć lat i trudno dalej podtrzymywać złudzenie, że Bruksela zbuduje za nas autostrady czy też zreformuje służbę zdrowia. Może co najwyżej dołożyć się do tego finansowo, choć w obliczu coraz głębszego kryzysu gospodarczego, jaki ogarnia głównego fundatora Unii, czyli Niemcy, trzeba mieć świadomość, że kolejny budżet wspólnoty będzie chudszy. To zaś oznacza, że maleją szanse, abyśmy w dającej się przewidzieć przyszłości mogli liczyć na rzekę unijnych pieniędzy, które pozwolą nam na powtórzenie komfortowej ścieżki modernizacji, jaka stała się udziałem Hiszpanii.
Po dwudziestu latach od upadku dyktatury komunistycznej, dziesięciu od wejścia do NATO i pięciu, jakie minęły od przystąpienia do UE, Polska znów stoi na rozdrożu. Możemy – jak niegdyś dominująca w Rzeczypospolitej magnateria, a w II RP sprawujący autorytarne rządy piłsudczycy – dalej cieszyć się osiągniętymi sukcesami i twierdzić, że ponieważ kryzys gospodarczy jest u nas (przynajmniej na razie) mniejszy niż w większości państw UE, to i tak zmniejszamy dzielący nas od nich dystans. Możemy też jednak, choć szanse na to są bez porównania mniejsze, zakasać rękawy i wykorzystać czas kryzysu do dokończenia przerwanego dość szybko po 1989 r. remontu naszego państwa. Przerwanego pospołu przez skłócone elity obozu solidarnościowego, jak i tę część społeczeństwa rozczarowanego brutalnością rynkowych reform, które w 1993 r. wyniosło SLD do władzy.
Trudno nie zauważyć, że liderzy głównych partii politycznych obecnych dziś w Sejmie, z których niemal wszyscy byli już albo też są właśnie przy władzy, nie są skłonni zaryzykować żadnych głębszych reform. Jeśli nawet stale mówią o ich konieczności, często nawet trafnie diagnozując przyczyny, dla których nasz świat akademicki zamienia się w skansen, a system emerytalny coraz wyraźniej trzeszczy w szwach, to i tak nie zaryzykują niczego, co mogłoby zachwiać komfortową równowagą istniejącą na naszej scenie politycznej. Jeśli bowiem spojrzymy na moment za kulisy teatru, który na co dzień serwują nam programy informacyjne z udziałem takich krzyczących na siebie w coraz mniej wyszukany sposób gwiazd, jak Niesiołowski, Kurski, Kłopotek czy Napieralski, to zobaczymy zadowolonych z siebie partyjnych bossów, którzy tak naprawdę nie chcą żadnych rzeczywistych zmian i jedyne, co ich interesuje, to stan posiadania ich partyjnych armii. Stąd nieustanne, jak najbardziej autentyczne, boje o kontrolę nad spółkami skarbu państwa z TVP na czele czy też rozmaite instytucje państwowe jak IPN.
Stan samozadowolenia obecnej klasy politycznej najlepiej obrazuje jej stosunek do zmiany konstytucji, czyli najważniejszej z reform, stanowiącej rzeczywisty klucz do stopniowego rozwiązania nierozwiązywalnych od dwudziestu lat problemów. Nie trzeba wielkiej przenikliwości politycznej, by zauważyć, że władzę wykonawczą paraliżuje permanentny konflikt prezydenta i premiera. Niekiedy jest on zakulisowy, jak to bywało w czasach, gdy stanowiska te piastowali Kwaśniewski i Buzek, częściej jednak otwarty, by przypomnieć spory Wałęsy z kolejnymi premierami czy ostatnie żenujące utarczki Kaczyńskiego i Tuska. O zmianie konstytucji politycy PO i PiS wprawdzie od czasu do czasu wspominają, ale na słowach się kończy. Tymczasem bez przywrócenia spójności władzy wykonawczej – mniejsza już, czy drogą wprowadzenia systemu prezydenckiego, czy kanclerskiego – nie ma szans na przeciwstawienie się najważniejszej z sił blokujących modernizację Polski, czyli biurokratycznej warstwie urzędniczej. Warstwie sprawującej rzeczywistą władzę w Rzeczypospolitej w zastępstwie nieprzygotowanych do rządzenia polityków.
O tym, kto rzeczywiście rządzi Polską, najlepiej przekonuje sprawa nieszczęsnych autostrad widm, które unoszą się nad naszą sceną polityczną już od kilkunastu lat. Można bowiem zrozumieć, że rządzący politycy różnych orientacji woleli nie reformować PKP, by nie ryzykować paraliżującego kraj strajku kolejarzy, a świata akademickiego, by nie narazić się opiniotwórczemu lobby profesorskiemu, ale znacznie trudniej wyjaśnić przyczynę fiaska w zakresie budowy autostrad. Wszak rządowi, który dokonałby przełomu w tej materii, wdzięczni wyborcy-kierowcy, a są ich miliony, oddaliby władzę na długie lata. Rozumiał to doskonale lewicowy rząd Millera, prawicowy Kaczyńskiego, rozumie też centrowy gabinet Tuska. I co? I nic. Bierny opór szarej kasty urzędniczej, skutecznie uzasadniającej niemożność wprowadzenia nowych rozwiązań, wspierany przez niechlujstwo legislacyjne kwitnące w parlamencie i będący jego skutkiem chaos prawny, skutecznie sparaliżowały działania podejmowane przez kolejnych ministrów infrastruktury. Inna rzecz, że ci ostatni często tylko pogłębiali chaos, podważając ustalenia przeforsowane już przez poprzedników.
Jeśli ktoś może się przeciwstawić zdemoralizowanej wieloletnim brakiem rzeczywistego nadzoru biurokratycznej warstwie zasiedlającej ministerstwa, agencje i urzędy, to tylko trzymający w ręku pełnię władzy wykonawczej prezydent lub kanclerz wsparty przez sejmową większość i kompetentne zaplecze złożone ze specjalistów potrafiących sprawić, że Polska będzie miała lepsze drogi, sądownictwo, służbę zdrowia i szkolnictwo wyższe. Utopia? Być może, ale jak potraktowalibyśmy kogoś, kto dokładnie przed dwudziestu laty – gdy trwała kampania przed wyborami czerwcowymi 1989 r. – utrzymywałby, że Polska ma szansę osiągnąć to, co jest naszym udziałem w chwili obecnej?

Antoni Dudek, historyk, politolog UJ
 

2 i 3 strona gazety. Zespół Opinii: Anita Sobczak (szef), Sonia Termion, Jakub Biernat, Marcin Herman

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (21)

Inne tematy w dziale Polityka