Fakt - Opinie Fakt - Opinie
54
BLOG

Mariusz Cieślik: Orwell zamiast Che

Fakt - Opinie Fakt - Opinie Kultura Obserwuj notkę 1

„Che” Stevena Soderbergha, drugi już w ciągu kilku lat film o latynoskim rewolucjoniście, to typowa hagiografia. I jak to z hagiografiami bywa, bardziej pamięci świętego zaszkodzi, niż pomoże. Nie ma bowiem nic gorszego niż nudna legenda. A „Che” jest nudny do mdłości. Nie zmienia to jednak faktu, że Hollywood zrobił wiele, by mit Che Guevarry przetrwał.

Oscarowi reżyserzy: Steven Soderbergh i Walter Sales (który pięć lat temu nakręcił opowiadające o młodości rewolucjonisty „Dzienniki motocyklowe”). Dwóch najpopularniejszych latynoskich amantów Benicio del Toro (ostatnio) i Gael Garcia Bernal (u Salesa). Spore budżety. I co? Efekt jest raczej marny. O ile, „Dzienniki motocyklowe” dało się jeszcze oglądać, dzięki krajobrazom Ameryki Łacińskiej (bo fabuły w zasadzie ten film nie ma), o tyle „Che” kojarzy się z agitkami ze słusznie minionej epoki. Jak tak dalej pójdzie to nawet Madonna, która paradowała kiedyś w T-shircie z Guevarrą, zacznie retuszować stare zdjęcia, uznawszy że to jednak obciach.
Dlaczego? W imię budowania legendy romantycznego rewolucjonisty film właściwie nie podejmuje kwestii kontrowersyjnych, takich jak jego zaangażowanie w budowę komunistycznej dyktatury na Kubie. Che był przecież, jak skądinąd wiadomo, filarem reżimu Castro, angażował się nie tylko w wyłapywanie „amerykańskich szpiegów”, ale nawet osobiście wykonywał na nich wyroki. Jego biografia to materiał na wielki, szekspirowski dramat, od idealisty do mordercy. Trzeba ją tylko pokazać uczciwie, tymczasem film Soderbergha jest załgany, a Guevara wydaje się w nim postacią płaską i jednowymiarową. Nie sposób zrozumieć, jak ktoś tak banalny mógł stać się bohaterem masowej wyobraźni. Wiele wskazuje więc na to, że rewolucjoniści z Hollywood będą sobie musieli poszukać innego patrona, bo ten powędruje do lamusa.
Tylko czy są jacyś inni bohaterowie, którzy mogli by dziś stać się  popkulturowymi symbolami lewicy? Che nadawał się do tego wprost idealnie. Na ikonę wykreowała go kontrkulturowa rewolta 68 roku, bo świetnie do niej pasował. Był przystojny, zginął młodo, pragnął powszechnej sprawiedliwości i walczył z amerykańskim imperializmem. Niestety, jeśli bliżej się przyjrzeć jego kryształowemu życiorysowi, okaże się, że składa się głównie z rys. Zresztą podobnie jak biografie Ulriki Meinhof oraz jej przyjaciół z terrorystycznej RAF, których niedawno przypomnieli Niemcy (w filmie „Baader-Meinhof) czy członków Czerwonych Brygad, odpowiedzialnych za zabójstwo byłego premiera Włoch Aldo Moro (obraz „Witaj, nocy” w reżyserii Marco Belocchio). Tak się bowiem składa, że powojenne ikony zachodniej lewicy najczęściej miały coś na sumieniu. Jak nie zaangażowanie w terroryzm, to współpracę z KGB (kreowani na bohaterów Rosenbergowie, którzy ujawnili ZSRR tajemnice bomby atomowej) albo przynajmniej popieranie Mao (np. Sartre) czy Stalina (prawie wszyscy). Można jednak wskazać co najmniej dwóch bohaterów, nadających się na ikony lewicy bez żadnej manipulacji faktami. Mam na myśli twórcę „Roku 1984” George’a Orwella i wielkiego hiszpańskiego poetę Federico Garcię Lorcę. Pierwszy mógłby pełnić funkcję wzorca lewicowca z Sevres, zawsze wierny ideałom, jednocześnie był przeciwnikiem stalinizmu i dostrzegał jako jeden z pierwszych niebezpieczeństwo przekształcenia się krajów komunistycznych w dyktatury. Zaś za mówienie prawdy był bez pardonu zwalczany przez lewicowe salony intelektualne. Drugi swoje zaangażowanie ideowe przypłacił życiem, rozstrzelany w czasie wojny domowej w Hiszpanii.
Tylko czy zdjęcia tak niejednoznacznych bohaterów nadawałyby się na koszulki tak jak podobizna Che? Wątpliwe. Trudno byłoby przedstawić ich losy, w kategoriach zmagania dobra ze złem. Wojna w Hiszpanii (gdzie walczył również Orwell) została przegrana przez siły republikańskie również z powodu walk frakcyjnych wśród komunistów. Mimo wszystko dla lewicy zachodniej lepiej by było gdyby próbowała lansować na przykład ich, a nie Che Guevarrę. Podobnie jak dla polskiej lewicy dobrze by było, gdyby zamiast z Edwardem Gierkiem i PZPR, zaczęto ją kojarzyć z ideami Stefana Żeromskiego, Edwarda Abramowskiego czy Stanisława Brzozowskiego którzy symbolizują to, co najlepsze w tradycji PPS-u. Tego ostatniego myśliciela próbuje przypomnieć „Krytyka Polityczna”. Niestety bez wsparcia Hollywood albo choćby którejś z telewizji, może być ciężko ze zrobieniem z niego bohatera masowej wyobraźni. A szkoda… 

autor jest dziennikarzem Newsweeka

2 i 3 strona gazety. Zespół Opinii: Anita Sobczak (szef), Sonia Termion, Jakub Biernat, Marcin Herman

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Kultura