Gdy po bitwie opadnie kurz, można policzyć wyeliminowanych definitywnie i trafionych lżej. Można zastanowić się, kto walczył i o co? Kto wygrał, a kto stracił? Tym razem burzę rozpętała książka magistranta z Krakowa, ale były odsłony wcześniejsze i będą następne. Aż do wyniszczenia przeciwnika. Bo celem na dzisiaj jest przejęcie władzy nad prawem do rzucania anatemą i wykluczania z grona ludzi przyzwoitych. Właśnie to jest najgłębszym tłem powracających awantur bieżących. Znacznie trudniej trwale przejąć władzę nad historią. Dyskusja o latach PRL nie ustanie, nawet gdy bezpośrednio zainteresowani pomrą: przecież Paweł Zyzak – z powodu jego pracy zatrzęsła się Polska – ma dopiero 25 lat.
Jesteśmy krajem paradoksów, w którym pojawiają się skrajnie prowincjonalne reakcje. Bo jak inaczej nazwać to, że położony w centrum Europy 40-milionowy naród, przywiązany do wolności jak niewiele innych, w XXI wieku znajduje w sobie rzesze zwolenników cenzury i autocenzury? Kiedyś był prewencyjny list otwarty intelektualistów wzywający do zaniechania publikacji książki Gontarczyka i Cenckiewicza, teraz zarzuty, że pojawiła się książka obrazoburcza. Dodajmy, że chodzi o książkę napisaną przez 25-latka, debiutanta w historycznym fachu. Lech Wałęsa, zamiast kłopotliwą i zawierającą błędy publikację po prostu przemilczeć, rozpętuje burzę. Zamiast zachować do niej wyniosły dystans, mówi o świętokradztwie. Grozi bojkotem uroczystości odzyskania niepodległości, a nawet emigracją. Bierze kraj cały – i jego historię – na zakładnika.
Temperatura rośnie do tego stopnia, że czują się w obowiązku stanowisko zająć premier, prezydent, wicepremier, były prezydent i rzesze ministrów. Premier – zapewne obawiając się szkodliwego dla Polski skandalu podczas zbliżających się uroczystości rocznicowych – grozi IPN sankcjami, co wywołuje ripostę prezydenta. Od tej pory – jak mówią – poszły konie po betonie. IPN został uznany za stronę sporu, choć z publikacją nie miał nic wspólnego. Były prezydent nazywa Instytut Pamięci Narodowej Instytutem Kłamstwa Narodowego. Postawiony pod ścianą prezes IPN, ostrzeliwany z rozmaitych stron, broni się chaotycznie. Pojawiają się zapowiedzi jego odwołania, obficie komentowane, ale zdementowane potem przez premiera.
O co jednak poszło? Bezpośrednią przyczyną całej zawieruchy stała się książka, której – jak sądzę – Lech Wałęsa nie przeczytał. Bo gdyby przeczytał, reagowałby chyba inaczej. Ale rozumiem, że się wściekał, kartkując te 650 stron, bo autor Wałęsy nie wielbi. Ale między irytacją bohatera publikacji a istnym trzęsieniem ziemi, histerią komentatorów i pandemonium oburzenia jest przepaść możliwych – racjonalnych i rzetelnych – zachowań.
Przecież to było śmieszne.
W czasach, gdy można swobodnie napisać, że Chrystus miał dziecko z Marią Magdaleną, najważniejsze osoby w polskim państwie zmuszane są do zajmowania stanowiska w sprawie tego, czy wolno napisać, że – jak twierdzi pół wioski – Lechu miał dziecko z Wandą.
Groteskowość tej pozornej debaty polega też na tym, że chodzi o wątek kompletnie marginalny, ledwie parę z 650 stron. Innego nagłośnionego wątku – rzekomego sikania do kropielnicy przez kilkuletniego dzieciaka – trzeba w książce uważnie szukać, bo te kilka zdań na ten temat łatwo przeoczyć. Ale oczywiście książkę komentowano, zanim ją przeczytano: bo komentować trzeba, bo presja medialna zmusza do komentowania natychmiast, na szybko.
Osiągnęliśmy granice absurdu. Doszło do inflacji wszelkich standardów i zdrowego rozsądku, zaniku powściągliwości i odpowiedzialności za słowo.
Padały wyroki, proklamowane były anatemy, medialne wojska formowały się w bitewne szyki i ruszyły do śmiertelnych zapasów. Gra symulakrów na użytek gawiedzi podnosi przecież nakład gazet, zwiększa oglądalność, wprowadza spór polityczny tanim kosztem. Czy rzeczywiście tanim? Płacimy wielką cenę za wojnę, której historia stała się zakładnikiem i sztandarem.
Bo nie chodzi o historyczną rolę Wałęsy, którą uznają – choć w rozmaitym zakresie – jego fani i przeciwnicy. Nie chodzi też o polemikę w sprawie pełnej autonomiczności „Solidarności” – bo ci, którzy wskazują na ogromny stopień infiltracji opozycji przez SB, najmocniej podkreślają skalę realnego zaangażowania tysięcy opozycjonistów i setek tysięcy szeregowych działaczy „Solidarności”. Nie chodzi też o zapobieganie linczom, jakie miałyby grozić odtajnionym przez IPN tajnym i jawnym współpracownikom SB. Rzeczywistość pokazała, że ludzie reagują nader spokojnie, przesiewając oceny przez filtr dzisiejszego doświadczenia. Zdarzało się, że głosowali na byłych TW i mieliśmy w Sejmie posłów, którzy przyznali się do współpracy z SB. A po słynnej otwartej lustracji w Rzeszowie niechętna samej lustracji prasa przyznawała, że „nie odnotowano aktów ostracyzmu społecznego, przypadków zwalniania z pracy, czy pozbawiania ich stanowisk” (GW 30.04.2005).
Ten kraj nie jest nastawiony na zemstę i odwet. Wojna toczy się w innej sprawie niż obrona przed zemstą. Nie ma groźby linczów i nigdy nie było. Lincz jest zbrodnią tłumu. Anatema jest aktem moralności publicznej. Lincz jest wstydliwy, anatema – pełna chwały, jawna. Linczuje lud, anatemy rzucają elity, bo kto uzyska prawo do rzucania anatemy, ten przejmuje władzę nad umysłami i moralnością publiczną. Dopóki struktury państwa są zdystansowane do walk o monopol „władzy nad anatemą”, dopóty istnieje wolność polityczna.
Mój młodszy kolega zapytał, czy Polska jest za mała, by pomieścić rozmaite poglądy i stanowiska. To bardzo ważne, może najważniejsze pytanie, jakie od dawna usłyszałam. Dziś jeszcze sądzę, że Polska jest wystarczająco wielka, by było w niej miejsce dla wszystkich. Ale samo pojawienie się pytania wskazuje, że niebezpieczeństwo karlenia się pojawiło.
2 i 3 strona gazety. Zespół Opinii: Anita Sobczak (szef), Sonia Termion, Jakub Biernat, Marcin Herman
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka