Ze Sławomirem Skrzypkiem, prezesem Narodowego Banku Polskiego rozmawia Łukasz Warzecha
Rozmawiamy w dniu, kiedy kurs franka szwajcarskiego pobił rekord: 3,24 zł. Pan tymczasem powtarza, że NBP nie może nic zrobić, żeby bronić złotówki.
Obecny kurs franka jest bolesny dla osób, które w tej walucie wzięły kredyty hipoteczne. Ale nasza sytuacja nie jest w regionie wyjątkowa. Tracą wszystkie waluty trzech państw Europy Środkowej: Polski, Czech i Węgier. Taki jest sentyment na rynku.
A nam nie pozostaje nic innego, tylko biernie się przyglądać?
Jeśli pyta Pan o ewentualną interwencję, to nie należałoby o niej mówić, ale po prostu ją przeprowadzić, i to tylko w warunkach, które gwarantowałyby jej skuteczność. Najlepszym wsparciem dla złotego byłby wiarygodny program przeciwdziałania skutkom kryzysu w Polsce.
Co sprawia, że złotówka jest tak słaba?
Ogólna sytuacja jest niepewna, a w takich warunkach kapitał szuka „bezpiecznej przystani”. Waluty naszego regionu nie są za taką uznawane. Padamy ofiarą opinii o rynkach wschodzących – jesteśmy jednym z nich. Inwestorzy traktują nas na równi z takimi krajami jak Turcja, Ukraina czy Rosja.
Czy to znaczy, że inwestorzy nie mają pojęcia, że Polska to co innego niż Rosja albo Węgry?
Dla niektórych Polska jest abstrakcją, tylko pozycją w tabelce. Na dodatek wielu inwestorów posługuje się gotowymi modelami inwestowania kapitału, w których nie ma miejsca na drobiazgowe rozróżnienia.
Czy można powiedzieć, że tacy inwestorzy działają irracjonalnie?
Na pewno ich działania nie mają uzasadnienia w ekonomicznych realiach. Ale żeby tę sytuację zmienić, musimy doprowadzić do tego, że gdy na mapie Europy będzie dominował jeden kolor, oznaczający recesję, Polska będzie się wyróżniać inną barwą.
Zielona wyspa w morzu czerwonej recesji?
Można to sobie tak wyobrazić. Na razie krótkoterminowi inwestorzy szukają głównie bezpieczeństwa, ale nadejdzie moment, gdy zaczną szukać także zysku. I wówczas dostrzegą, że Polska to jednak co innego niż sąsiadujące z nią kraje.
Mówi Pan: „krótkoterminowi inwestorzy”. Ale nierzadko słyszymy określenie „spekulanci” i wyjaśnienia, że wahania kursu naszej waluty to właśnie ich wina.
Spekulant to potoczne określenie mogące kojarzyć się z minionym systemem i zawierać w sobie sugestię, że takie działanie jest nielegalne i nieuczciwe. A tu mamy po prostu do czynienia z kapitałem, który szuka szybkiego zysku. Tacy globalni inwestorzy ponieśli w ostatnim czasie znaczne straty i teraz reagują dość emocjonalnie. Dochodzą jeszcze plany wejścia Polski do systemu ERM II, a w perspektywie do euro.
Chce Pan powiedzieć, że premier nie powinien był składać swojej deklaracji o dacie przystąpienia?
Przystąpienie do strefy euro decyzją polityczną. Narodowy Bank Polski od dawna jest otwarty na współpracę w tej sprawie.
Czy dzisiaj opłacałoby nam się być w strefie euro? Niektórzy twierdzą, że gdyby taką decyzję podjął poprzedni rząd, kryzys byłby dla nas teraz znacznie mniej dotkliwy.
To spekulacje, bo na to pytanie nie da się odpowiedzieć. Bank centralny Szwecji przeprowadził analizę z punktu widzenia własnej gospodarki, stawiając pytanie, czy obecnie bardziej opłacałoby się być poza strefą euro czy wewnątrz niej i nie był w stanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Z nami jest podobnie: jednoznacznej odpowiedzi nie ma. Natomiast jedno można powiedzieć bez wątpliwości: euro nie jest cudownym panaceum i nie zastąpi wszystkich innych ważnych dla gospodarki działań. Spójrzmy na Irlandię, Grecję, Włochy, Hiszpanię czy Portugalię. Wszystkie te kraje są w strefie euro, a ich gospodarki mają bardzo poważne problemy. Z drugiej strony, gdybyśmy dziś byli w strefie euro, zyskalibyśmy poczucie bezpieczeństwa walutowego.
Jak w trudnej sytuacji radzi sobie rząd? Czy polityka, polegającą na razie głównie na cięciu kosztów i utrzymywaniu deficytu budżetowego na tym samym poziomie, jest słuszna?
Jestem jak najbardziej za utrzymaniem deficytu budżetowego pod kontrolą. Uważam, że rząd robi dobrze, ograniczając deficyt. Jednak podejmując cięcia budżetowe rząd musi brać pod uwagę ich wpływ na sferę realną. Zwłaszcza że mamy do czynienia ze ścisłym związkiem pogarszającej się sytuacji zewnętrznej z sytuacją społeczną.
Rząd ogłosił kilka miesięcy temu pakiet antykryzysowy, zawierający między innymi gwarancje dla banków, mające wzmocnić akcję kredytową. Ten pakiet trafił do Sejmu i od tego czasu – cisza. Trochę długo na niego czekamy.
Jeśli zapowiada się jakąś akcję, to powinno się ją wykonać jak najszybciej. Na uruchomienie pakietu zaufania dla banków potrzebowaliśmy zaledwie kilku dni. Jeżeli coś się zapowiada, a potem się z tym zwleka, skutki mogą być odwrotne od zamierzonych, bo instytucje finansowe będą wstrzymywać działania, czekając na obiecane zachęty czy udogodnienia.
Wygląda na to, że z czymś takim mamy właśnie do czynienia. Banki w Polsce niemal całkiem wstrzymały akcję kredytową. Dlaczego?
Problemem nie jest ani brak płynności, ani rządowych gwarancji, tylko rynkowego impulsu do działania.
Skąd taki impuls mógłby dzisiaj nadejść?
Ze strony banków, w których skarb państwa ma większościowy udział. To – razem z sektorem spółdzielczym – około 25 procent rynku, który nie podlega sygnałom czy instrukcjom spoza kraju. Akcja tych banków wymusiłaby konkurencję na rynku. Jeśli istnieje jakieś uzasadnienie dla utrzymywania w rękach państwa tego czy innego banku, to jest nim właśnie wprowadzanie w ważnych momentach określonych standardów.
Mówi Pan o instrukcjach z zewnątrz. Czy polskie oddziały wielkich zagranicznych banków podlegają presji, aby zasilać swoje centrale zyskami z polskiego rynku? To by tłumaczyło ich wyjątkowo restrykcyjne podejście do akcji kredytowej.
Na temat nacisków na polskie oddziały banków nie chcę się wypowiadać. Natomiast uważam, że tegoroczny zysk banki powinny zatrzymać, powiększając swój kapitał. Apelowałem o to zresztą już w zeszłym roku, niestety bezskutecznie. To byłoby około 14,7 mld złotych. Te pieniądze stworzyłyby większe możliwości kredytowe i odebrałyby bankom możliwość tłumaczenia własnej bezczynności obawą o utratę płynności i adekwatności kapitałowej.
Tylko dlaczego banki miałyby posłuchać tego apelu, skoro naciskają na nie ich międzynarodowe centrale?
Nie jest tak, że właściciele banków zupełnie nie reagują na sytuację. Poza tym Komisja Nadzoru Finansowego podjęła odpowiednie działania. Na razie mają one charakter tak zwanej „moralnej perswazji”, czyli nie obejmują żadnych formalnych nakazów lub zakazów. Gdyby jednak pojawiła się taka potrzeba, KNF może sięgnąć po bardziej zdecydowane środki.
W jaki sposób dalej może się rozwijać kryzys? „Die Welt” napisał w zeszłym tygodniu, że kraje naszego regionu, w tym Polskę, może spotkać scenariusz islandzki.
To absolutna bzdura. Polska gospodarka ma solidne fundamenty. Korzenie kryzysu islandzkiego są bardzo specyficzne dla tamtego kraju i nasza sytuacja nie ma z tym nic wspólnego. Natomiast wszyscy – mówię tu o instytucjach finansowych i regulatorach rynku – powinniśmy się starać, aby nie nadeszła trzecia fala kryzysu. Pierwsza fala objęła rynki finansowe, a impulsem, który ją spowodował, było pęknięcie bańki hipotecznej w Stanach Zjednoczonych. Druga fala zaczyna coraz bardziej obejmować realną gospodarkę. Jeśli zbytnio się spiętrzy – bezrobocie bardzo wzrośnie, ludziom zacznie brakować pieniędzy na regulowanie swoich zobowiązań, będą płacić niższe podatki, będą mniej kupować – powstanie trzecia fala, która znowu zadziała na system finansowy. I to może być naprawdę groźne. Żeby temu zapobiec, powinniśmy wszyscy działać wspólnie: bank centralny, regulatorzy rynków, rząd. NBP jest do takiego współdziałania gotowy.
2 i 3 strona gazety. Zespół Opinii: Anita Sobczak (szef), Sonia Termion, Jakub Biernat, Marcin Herman
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Gospodarka