Już podczas poprzednich wyborów prezydenckich w USA europejskie elity nie próbowały ukryć, iż oczekują po Amerykanach odsunięcia od władzy prezydenta Busha. Tyle że zachowanie Europejczyków (np. nagrodzenie Złotą Palmą w Cannes prymitywnie manipulatorskiego filmu, insynuującego Bushowi związki z rodziną bin Ladena) było na tyle toporne, iż wywarło skutek odwrotny do zamierzonego. Upowszechnienie wśród amerykańskich wyborców informacji, że gdyby prezydenta ich kraju wybierali Niemcy i Francuzi bezapelacyjnie wygrałby John Kerry, okazało się dla tego ostatniego przysłowiowym gwoździem do trumny.
Nie zrozumiemy fenomenu niezwykłej popularności Obamy, nie pamiętając o tej narosłej latami frustracji. Europejskie salony, podobnie zresztą, jak artystyczne i intelektualne salony Ameryki, od zawsze są histerycznie antyprawicowe i fakt, że większość wyborców największego kraju świata tyle razy pod rząd opowiadała się po stronie konserwatystów boleśnie naruszał ich wizję świata, zgodnie z którą świat nieuchronnie dąży ku realizacji socjalistycznej utopii – aktualnie w wersji feministyczno-gejowsko-wieloetnicznej. W związku z tym rządy republikanina, niezależnie od ich rzeczywistych wad, były demonizowane do granic absurdu.
Polakowi akurat łatwo to zrozumieć, bo podobny mechanizm działa u nas w stosunku do Kaczyńskiego: z tą może różnicą, że w naszym kraju, gdzie ludzie cokolwiek jeszcze pamiętają, nie próbowano wmawiać, że Kaczyński to drugi Hitler, Busha natomiast zachodnie salony określały w taki sposób regularnie.
Skoro z Busha i stojących za nim neokonserwatystów w propagandzie zrobiono potworów, to naturalną koleją rzeczy, że salony były skłonne przypisać wszystkie cnoty jego pogromcy. Czy raczej to, co za cnoty uważały. Jest to szczęście, które czasem się politykom zdarza, i które Barack Obama potrafił wykorzystać. Przemawiając na najwyższym stopniu ogólności, pozwalał, by każdy widział w nim tego, kogo chce, i nikogo nie wyprowadzał z błędu. W ten sposób poparł go na przykład i biznes, wierząc, że Obama zmniejszy rozrośnięty za czasów Busha deficyt budżetu i zagwarantuje stabilne zyski, jak i socjaliści, wierząc, że Obama zabierze pieniądze biznesowi i wpompuje je w programy pomocowe.
Europejscy politycy i intelektualiści zakochali się jednak w Obamie szczególnie gorąco, a miłość ta udzieliła się także szeroki masom – czego dowodem triumfalne wiece przyszłego prezydenta w Berlinie i innych europejskich stolicach. I to właśnie Europejczycy najszybciej odczuli rozczarowanie, które Amerykańskich „liberałów” jeszcze nie dotknęło. Przyczyna tego faktu jest prosta: Obama jest prezydentem USA, a nie Europy, nie ma tutaj żadnych wyborców, o poparcie których musiałby zabiegać, w związku z czym nie musi na użytek Europy niczego udawać ani owijać w bawełnę.
Stosunek Europejczyków do Obamy płynie wprost z wielkiego kompleksu, jaki Stary Kontynent cierpi wobec Ameryki od czasów II wojny światowej. Dwa pokolenia temu to Anglia, Francja i Niemcy były światowej rangi mocarstwami, a USA krajem prowincjonalnym. Potem okazało się, że bez pomocy Ameryki Europa nie jest w stanie ani poradzić sobie z Kajzerem i Hitlerem, ani odbudować zniszczonych gospodarek, ani obronić się przed ekspansją sowietów. Co najgorsze zaś, to nie socjalny model „państwa dobrobytu”, wypracowany przez Europejczyków i traktowany przez nich z dumą jako szczytowe osiągnięcie myśli ludzkiej w dziedzinie ustroju, ale „wilczy kapitalizm” i „egoizm” hołubione w Ameryce sprzyjają postępowi i rozwojowi cywilizacyjnemu. Dziś zachodnią Europę od USA dzieli wręcz cywilizacyjna przepaść, i Europejczykom pozostaje tylko pocieszać się, że za to stoją wyżej moralnie, bo nie wykonują kary śmierci i zapewniają wszystkim obywatelom świadczenia socjalne oraz opiekę medyczną.
Nienawiść, którą wzbudzał Bush, w znacznym stopniu płynęła z faktu, iż nie ukrywał on przekonania, że skoro rządzi krajem, który posiada 35 proc. wszystkich zasobów finansowych świata (a licząc, co ulokowali w dolarach inni – aż 60 proc.!) to głosem krajów, które wszystkie razem wzięte nie są w stanie przeprowadzić jednej dużej operacji wojskowej poza własnymi granicami, po prostu nie musi się przejmować.
Barack Obama jak na razie nie okazuje tego równie brutalnie, ale widać już, że myśli tak samo. Szokiem dla Europy były podjęte przez niego decyzje, które w obliczu kryzysu uprzywilejowują w USA rodzimych producentów kosztem między innymi europejskich. Co prawda, rządy europejskie u siebie robią to samo, ale spodziewały się po Obamie, że będzie im szedł na rękę.
Europa oczekiwała też, iż USA zmienią politykę wobec Rosji, zrezygnują z tarczy antyrakietowej i przyjmą punkt widzenia Berlina i Paryża. Okazją ku temu miała być konferencja w (cóż za symbolika!) Monachium. Ale Ameryka konferencję po prostu zignorowała. Z naszego punktu widzenia to powód, by odetchnąć z ulgą.
Rafał A. Ziemkiewicz, publicysta „Rzeczpospolitej”
2 i 3 strona gazety. Zespół Opinii: Anita Sobczak (szef), Sonia Termion, Jakub Biernat, Marcin Herman
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka