Gdy słyszymy dzisiaj, że stosunki polsko-niemieckie są bardzo dobre, pozostaje tylko pusty śmiech. W rzeczywistości są w wyjątkowo złym stanie: między oboma krajami nie ma prawdziwie partnerskiego układu ani zrozumienia, jest za to bardzo ważna sfera rozbieżnych interesów, mnóstwo nieporozumień i potencjalnie coraz groźniejszych konfliktów.
Biorący udział w debacie „Faktu” Adam Krzemiński widzi sprawy bardzo prosto: między naszymi krajami istnieją tylko jakieś „lokalne sprzeczności interesów”, a na drodze do ich przezwyciężenia stoi „prawica” (nie wiadomo dokładnie, kogo ma na myśli – prawdopodobnie każdego, kto dostrzega problemy w stosunkach polsko-niemieckich). Nie wiem, jaki sposób przezwyciężenia sprzeczności interesów – bynajmniej nie lokalnych, ale fundamentalnych – widzi Krzemiński. Obawiam się, że owo przezwyciężanie polegać by miało na tym, że Polska ustąpi w każdej sprawie, a Niemcy w żadnej. W imię poklepania po plecach przez niemieckich przyjaciół i otrzymania miana „prawdziwych Europejczyków”.
Krzemiński oskarża „prawicę” o uleganie kompleksom. W rzeczywistości to postawa, jaką głosi Krzemiński, opiera się na kompleksach (pisał o tym w naszej debacie Paweł Lisicki). Ich przejawem jest obawa przed jasnym określeniem różnic i domaganiem się zrozumienia oraz uwzględnienia własnych interesów. Zaś tylko takie podejście gwarantuje równorzędny partnerski status.
Różnice widać w wielu sferach, ale wyjątkowo wyraźnie w polityce zagranicznej. Oto najnowszy przykład, który przeszedł w Polsce dziwnie nie zauważony. Frank-Walter Steinmeier, niemiecki minister spraw zagranicznych z SPD, uaktywnił się ostatnio w sposób mocno kontrowersyjny. Podjął mianowicie zabiegi na rzecz rezygnacji przez Waszyngton z instalacji w Polsce i Czechach tarczy antyrakietowej. Ich wyrazem był tekst, opublikowany w niemieckich mediach, oraz rozmowa z amerykańską sekretarz stanu Hillary Clinton.
Steinmeier, polityk znany z całkowicie nieracjonalnej prorosyjskiej postawy, uznał, iż trzeba nagrodzić gest ze strony Rosji, jakim jego zdaniem była deklaracja o rezygnacji z instalowania w Obwodzie Kaliningradzkim rakiet Iskander. Najlepszą zaś nagrodą byłaby rezygnacja przez Waszyngton z budowy tarczy antyrakietowej. Nie szkodzi, że zdecydowana większość analityków uznała rosyjską deklarację za pusty gest – choćby dlatego, że instalowanie rakiet w rejonie Kaliningradu w ogóle się jeszcze nie zaczęło, a na dodatek Rosja dysponuje zbyt małą liczbą Iskanderów, aby mogły stanowić realne zagrożenie. Nie szkodzi, że propozycja Steinmeiera sprowadza się do nagradzania Rosji kosztem Polski i Czech. Nie szkodzi wreszcie, że minister spraw zagranicznych Niemiec swoimi działaniami wmieszał się w trójstronną umowę obcych krajów. Najważniejsza była dla niego obrona rosyjskich interesów.
Co charakterystyczne i zastanawiające, choć wydawałoby się, że działania Steinmeiera powinny wywołać choćby symboliczną reakcję polskich władz, niczego takiego się nie doczekaliśmy. MSZ nie zabrał w tej sprawie głosu. Dlaczego? Można się tylko domyślać, że z jednej strony przyczyną jest taktyka biernego oczekiwania na decyzje amerykańskiej administracji, a z drugiej – co w kontekście stosunków polsko-niemieckich szczególnie ważne – chęć uniknięcia zadrażnień za wszelką cenę.
Ta sprawa jest dla polsko-niemieckich relacji w sferze polityki zagranicznej bardzo charakterystyczna. Ze strony niemieckiej mamy – po pierwsze – nieliczenie się z polskim interesem, po drugie – działanie ponad naszymi głowami, po trzecie – sprzyjanie interesom Rosji. Ze strony polskiej – strach przed twardą odpowiedzią, maskowany frazesami o konieczności naprawiania stosunków polsko-niemieckich.
Ktoś mógłby oczywiście powiedzieć, że Frank-Walter Steinmeier ze swoją prorosyjskością nie jest reprezentatywny dla całej niemieckiej klasy politycznej. Ale czy działania niemieckiego rządu jako całości, z kanclerz Merkel na czele, tak bardzo różnią się od polityki prowadzonej przez przedstawiciela SPD (którego zresztą, jako szefa niemieckiego MSZ, trudno uznać za osobę prywatną)? Tu mamy przecież dokładnie do samo: nieliczenie się z polskim interesem i skłonność do układania się z Rosją. Widać to i na przykładzie sprawy gazociągu północnego (które nie jest, wbrew temu, co pisze Krzemiński, „lokalną sprzecznością interesów”, ale kwestią o fundamentalnym, strategicznym znaczeniu dla całej Unii Europejskiej), i polskich wysiłków na rzecz przyjęcia Ukrainy i Gruzji do NATO, tudzież otwarcia pierwszemu z tych krajów perspektywy przystąpienia do UE.
Nie chodzi tu zresztą o wzbudzanie jakiegoś oburzenia na niemiecką politykę. Chodzi jedynie o to, aby zrezygnować z hipokryzji i banałów o tym, jak to oba kraje wzajemnie się potrzebują i jak niezłomnie walczą o świetne relacje, a powiedzieć, jak jest naprawdę. Tylko to może być wstępem do ułożenia partnerskich stosunków na nowo.
Trzeba zatem na początek przyznać, że Niemcy realizują przede wszystkim swój własny interes, mając zarazem usta pełne frazesów o „wspólnym interesie europejskim”. Ów wspólny interes oznacza dla nich na ogół to, co akurat dla Berlina jest najkorzystniejsze. Gdy natomiast Warszawa próbuje forsować własną wizję i chronić własne interesy, natychmiast jest oskarżana o egoizm, niewdzięczność, niezrozumienie „wspólnego interesu” oraz obsesyjną rusofobię.
Realiści dawno już nie mają złudzeń, że w Unii Europejskiej istnieje jakaś ponadnarodowa harmonia. Poszczególne państwa walczą czasem bardzo brutalnie o realizację własnych celów, rozumianych zgodnie z klasycznym, hobbesowskim obrazem stosunków międzynarodowych jako sfery brutalnej walki każdego z każdym. Można się na taki obraz oburzać, ale jest on faktem. Jeżeli takie metody walki narzucają nam Francuzi czy Niemcy – trudno. Nie możemy się jednak pozbawiać oręża, traktując retorykę tych stolic na serio i kładąc uszy po sobie w imię „wspólnego europejskiego interesu”.
Czy jednak taki interes w ogóle nie istnieje? Nie do końca: on istnieje jedynie jako część wspólna egoistycznych interesów wszystkich państw członkowskich. I tak się składa, że w niektórych kwestiach owa część wspólna jest znacznie bliższa interesowi Polski niż Niemiec. Tak jest na przykład w przypadku Nordstreamu – uzależnienie naszego kontynentu od rosyjskich źródeł energii będzie w dłuższym okresie szkodliwe dla większości państw UE. W tym wypadku partykularny interes Niemiec jest dla Unii po prostu szkodliwy.
Czy niemiecka metoda usprawiedliwiania nacisków na Polskę lub protekcjonalnego tonu wobec Warszawy bierze się z hipokryzji i jedynie maskuje brutalną grę? Czasem pewnie tak, ale nie zawsze. Niemcy faktycznie nie mogą przeskoczyć mentalnej bariery i zaakceptować faktu, że za swoją wschodnią granicą mają poważnego partnera, który ma takie samo prawo bronić swoich interesów jak oni (pisał o tym Paweł Lisicki). W przełamaniu tej blokady nie pomaga polityka, jaką prowadzi obecny rząd. Premier Tusk i minister Sikorski wydają się nie rozumieć, że w planie strategicznym ważne jest dla nas przełamanie owej blokady poprzez stanowcze pokazanie Niemcom, że nasz narodowy interes nie jest mniej ważny niż ich. Uciekanie od trudnych spraw na rzecz uśmiechów i rytualnego poklepywania po plecach, jak to się stało w wypadku skandalicznych zabiegów Steinmeiera, nie tylko niczego nie załatwi, ale wręcz oddali moment oczyszczenia.
Lukasz Warzecha, publicysta „FAKTU”
O stosunkach polsko-niemieckich na łamach opinii Faktu pisali:
Paweł Lisicki redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”: „Polska-Niemcy wyzwania suwerenności”
Thomas Schmid, redaktor naczelny „Die Welt”: „Naszym problemem jest przeszłość”
Adam Krzemiński „Polityka”: „Od stosunków Polski i Niemiec zależy przyszłość Europy”
2 i 3 strona gazety. Zespół Opinii: Anita Sobczak (szef), Sonia Termion, Jakub Biernat, Marcin Herman
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka