W momencie gdy Polska weszła do UE, to właśnie Wielka Brytania, a szczególnie Londyn stał się głównym celem masowych wypraw moich rodaków za chlebem. W czasach największego ich napływu był pan merem Londynu. Jaki wpływ imigranci z Polski wywarli na życie miasta, którym pan zarządzał?
- Brytyjczycy generalnie są chyba dość dobrzy w przyjmowaniu kolejnych fal imigrantów. Polska imigracja miała bardzo pozytywny wpływ na życie i rozwój Londynu. Pamiętam, że dochodziło do pewnych zadrażnień na terenach wiejskich, gdzie pracodawcy korzystając z usług Polaków, Czechów czy później Rumunów i Bułgarów mogli bez ograniczeń obniżać warunki pracy, a także płace. Naturalnym jest, że mogło to wywoływać negatywne emocje. Jednak w samym Londynie wszyscy byli Polakami urzeczeni.
A co tak urzekło w Polakach Londyńczyków?
- Daliście się poznać jako ludzie pracowici, wydajni i obowiązkowi. To właśnie powtarzałem waszym rodakom, gdy w lipcu 2007 roku odwiedziłem Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny. Istnienie takich właśnie miejsc pokazuje, że dla Londyńczyków spotkania z Polakami nie były zupełną nowością. Od końca wojny mamy przecież doskonale funkcjonującą i zrośniętą z życiem miasta Polonię. Po roku 2004 zaczęło was być po prostu trochę więcej.
Ostatnia fala emigracji była jednak szczególna. W ciągu kilku lat okazało się, że każdy ma kogoś w Londynie. Mamy w Polsce nawet serial „Londyńczycy” opisujący losy nowej emigracji nad Tamizą. Nie jest to obraz przesłodzony, wywołuje emocje, ale Polacy chętnie go oglądają…
- Naprawdę? To muszę obejrzeć kiedyś jakiś odcinek. Ciekaw jestem, jak wygląda Londyn oczami Polaków, ludzi z zewnątrz.
No tak, szczególnie, że wydaje się, iż życie może dopisać do serialu dość prozaiczne zakończenie: kryzys finansowy i w efekcie stagnację gospodarczą. Jak taki scenariusz wpłynie na życie „Londyńczyków”?
- Życie w Londynie jest dosyć drogie, sądzę więc, że wielu Polaków wróci po prostu do domu. Nie będzie chyba celowe pozostawanie w miejscu, w których nie ma dla nich pracy. Zresztą jak słyszę, już się to dzieje.
Na początku lat 80, jako mocno lewicowy polityk bardzo angażował się pan w organizowanie wieców poparcia dla polskiej „Solidarności”. Jak to się stało, że w pewnym sensie wyprzedził pan swoją epokę i mimo swych przekonań poparł ruch antykomunistyczny w Polsce?
- Nigdy nie byłem stalinistą. Wiedziałem dokładnie, jaki byłby mój los, gdybym urodził się w Polsce czy na Węgrzech. Zostałbym pewnie zamordowany przez państwo. Nigdy nie zapuszczałem się poza żelazną kurtynę, nie chciałem legitymizować swoją obecnością reżimów, które były nie do zaakceptowania. Wielu ludzi na lewicy było wtedy przekonanych, że kraje komunistyczne są rajem dla robotników, ale mnie ta naiwność, na szczęście, ominęła. Wiedziałem, że są to okropne, krwawe dyktatury, więc nie chciałem mieć z nimi nic do czynienia. I kiedy zaczęła się „Solidarność” instynktownie wiedziałem, że to robotnicy dopominają się o swoje prawa, o godność.
Mimo, że jest pan zdeklarowanym lewicowcem, czasem stosował pan rozwiązania czysto rynkowe. Było tak chociażby w przypadku wprowadzenia opłat dla transportu prywatnego za wjazd do centrum Londynu.
- Nigdy nie ukrywałem, że pomysł był oparty na mechanizmie cenowym opisywanym przez głównego teoretyka neoliberalizmu gospodarczego Milton Friedman, którego, delikatnie rzecz ujmując, trudno uznać za bohatera mojej bajki. To jednak nie było dla mnie ważne. Najważniejsze, że dzięki starannemu wprowadzeniu systemu, udało się w znaczący sposób ograniczyć ruch. Dzięki opłatom można było także unowocześnić londyński transport publiczny tak, by zachęcić ludzi do porzucenia samochodów na rzecz metra czy autobusów. To przyniosło kolosalne korzyści dla środowiska i poprawę jakości życia w Londynie. Oczywiście system wymagał dogłębnego przemyślenia i przeprowadzenia serii analiz. Dla mnie najważniejsze są cele, o metodach można dyskutować.
Wie pan, że w Polsce lewica jest w kiepskiej kondycji? Może w naszej części Europy nie potrzeby istnienia lewicy?
- Oczywiście, że socjaldemokratyczna lewica jest potrzebna. I koniecznie musi mieć ona „zielony” - ekologiczny - komponent. Szczególnie w takich krajach, jak Polska. Przecież gospodarka socjalistyczna, o czym się często zapomina, miała bardzo negatywny wpływ na środowisko. Dlatego w tych sprawach trzeba zrobić bardzo dużo. Proszę zauważyć, że w przypadku wielkich metropolii - Paryża, Berlina czy Londynu - to zawsze partie lewicowe tworzyły koalicje z zielonymi. I taka właśnie jest przyszłość Europy: demokratyczna, ekologiczna i sprawiedliwa. I odnosi się to także do Polski. Nierówności społeczne wciąż narastają i ludzie na to narzekają. Wiążę duże nadzieje z prezydenturą Baracka Obamy, która doda wiatru w żagle postępowym rozwiązaniom i polityce na całym świecie.
I według Pana dotyczy do także takich krajów, jak Polska?
- Tak. Kiedy Kennedy został prezydentem w latach 60 miało to wpływ na politykę wewnętrzną niemal każdego kraju na świecie. Wszyscy patrzyli na niego, pytając: dlaczego nie możemy mieć takiego prezydenta u siebie? Podobnie teraz wielu Polaków będzie patrzyło na Obamę i zada sobie pytanie: dlaczego my nie możemy mieć porywającego, mądrego i przyzwoitego lidera - kogoś sensownego, wrażliwego na kwestie nierówności społecznych i sprawy środowiska naturalnego? I najpierw go zobaczą, a później sobie wybiorą.
2 i 3 strona gazety. Zespół Opinii: Anita Sobczak (szef), Sonia Termion, Jakub Biernat, Marcin Herman
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka