Pierwszy mundial jaki kojarzę to Meksyk 86. Wieczór, lato. Po całym dniu na dworze przybiegliśmy z bratem przed telewizor. A tam zamiast naszej dobranocki jakiś, stadion, głos chyba Szpakowskiego i faceci w sombrerrach tańczący z kobietami. Potem pamiętam też żółte ludziki biegające po ekranie telewizora u mojego wujka i gburowate, cedzone przez dorosłych słowa, że Brazylia i że przegrywamy.
Następne mistrzostwa to Italia 90. Kolonie letnie, nocleg w szkole podstawowej, czarno – biały telewizor na korytarzu, tłum dzieciaków i opiekunów. Niespodziewanie miesza Kamerun. Ale w rozmowach i komentarzach tylko jedno – Maradona, Maradona i Maradona....i nic z tego - wygrywają Niemcy. Ale i tak od tamtej pory mój brat zawsze kibicuje Argentynie.
Kolejne mistrzostwa to USA 94. Grzane w tv „co Amerykanie wiedza o futbolu?” No i oczywiście Roberto Bagiio ze swoją fryzurką „krótko z przodu długo z tyłu” i przestrzelony karny w finale.
Potem Francja i finał oglądany po raz pierwszy przy piwku i z kumplami. Mecz przeciętny i oczekiwanie kiedy Brazylia wreszcie się obudzi. Francja wygrywa 3:0. Zidan na piedestale a ja długo potem wybierałem Chorwację gdy cięliśmy w Fifę na kompie.
Aż wreszcie nastał rok 2002 i pierwszy raz w moim dorosły życiu miałem zobaczyć polską reprezentację na mistrzostwach. Ależ to było szaleństwo. Po szesnastu latach szarpaniny, oczekiwań i przegrywania z Anglią w eliminacjach wreszcie jedziemy na mundial. Niektórzy widzieli nas w pierwszej czwórce, bo to że wyjdziemy z grupy przyjmowano za pewnik – jakaś tam Korea, Amerykanie, wiadomo nie grają w piłkę, no Portugalia tu może być problem. Jak było wszyscy pamiętamy. Nasi szybko wrócili do domu. Korea i Turcja zaszły wysoko. Niemcy znów w finale, ale fantastyczny Olivier Kahn nie dał rady zatrzymać Brazylijczyków.
Następny występ to oczywiście Niemcy w 2006 roku. Znów gramy, ale bez Frankowskiego nie mamy szans. Błyszczy Boruc i tyle naszego udziału. W finale Francja i Włochy. Pierwszy raz nie oglądam, bo i mnie dopadła proza życia - popołudniowa zmiana w garkuchni na Wyspach.
Rok 2010 i mistrzostwa w RPA. Kilkumiesięczne dziecko w kołysce, mecze oglądane jednym okiem, ogłuszający ryk vuvuzeli. Finał dla Hiszpanów – wreszcie. Znów nie oglądam zajęty polewaniem wódki na chrzcinach.
Kolejne mistrzostwa jeszcze chyba świeżo w pamięci - Brazylia 2014 i bezprecedensowa klęska Canarinhos w półfinale z Niemcami. Puchar też dla Niemców i to przeciwko Argentynie.
A najgorsze, że był to naprawdę piękny gol.
W tym roku jest podobnie. Słońce, piwko, zieleń murawy, strzelane gole i rozmowy w pracy o tym kto zaskoczył, kto zawiódł i na kogo warto postawić u Williama Hilla.
Meczu naszej ekipy wyczekiwałem z radością. Flaga, koszulki, umalowane twarze dzieciaków. Jak było – wszyscy widzieli. Szlag mnie mało nie trafił. Powstrzymałem się jednak z komentarzami i wylewaniem frustracji w necie. Musiałem sobie to przemyśleć i poukładać.
I wiecie co mi wyszło? Jesteśmy jak Anglia.
Nie cierpię Angoli. Nie trawię ich ekipy w występach międzynarodowych. Ogrywali nas latami w eliminacjach, ale nie to mnie do nich zniechęca. Odrzuca mnie od Anglików to ich cholerne pompowanie balonika. Medialny, nadęty, irytujący jazgot.
Raz jeden jedyny, udało im się sięgnąć po tytuł (sowiecki sędzia widział piłkę w niemieckiej bramce) i od tamtej pory nakręcają się każdy turniej. Mają świetną ligę, bogate kluby, niezłych piłkarzy i zawsze jest to samo - albo gwiazdor dostanie czerwoną kartkę, albo nie strzeli karnego albo coś nie zaskoczy i po trzech meczach wracają do domu.
Gdy już nas Kolumbijczycy rozstrzelali, gdy prysły nadzieje i resztki złudzeń przeanalizowałem sobie to tak na zimno. Czego myśmy się spodziewali? Na ostatnim Euro, które dostarczyło nam wiele frajdy strzeliliśmy w grupie 2, słownie DWA gole. Pierwszy mecz to przecież nie była jakaś potęga tylko Irlandia Północna. Ale w pamięci pozostały nam emocje w meczu ze Szwajcarią i Portugalią.
Gdy wyszliśmy na murawę z Senegalem miałem takie dziwne wrażenie, że chcemy jechać tym samym patentem - przechodzone, uważne, skromne 1:0 jak we Francji. Ale czas leci, chłopaki posunęli się w latach, niektórzy zmienili kluby i co gorsza rozegrali dużo mniej meczy w podstawowych składach. Symptomy zmian na niekorzyść dało się zauważyć już wcześniej – 2:2 z Kazachstanem, bęcki 0:4 z Duńczykami, wymęczone, wyszarpane przez Lewandowskiego 2:1 z Armenią. Do tego doszło myślenie schematami. Kto wcześniej słyszał i wiedział jak gra taki np. Iran? Jaki Iran? Nic nie wiedziałem o ich ekipie a chłopaki zagrali naprawdę świetne zawody, gryźli murawę aż miło było popatrzeć. Nasza grupa wydawała mi się wyrównana. Nie łatwa i nie lajtowa, ale każdy mógł każdego ograć. Przynajmniej tak to wyglądał na papierze.
Czego zabrakło? Czego mieliśmy oczekiwać?
Na pewno woli walki, zaangażowania, wiary, a także emocji i dobrego widowiska jakie zapewnili swoim kibicom piłkarze Panamy, Iranu czy Maroka.
Nie jestem żadnym specjalistą, ale gołym okiem widać było, że nasi byli wolni i ciężko się poruszali. Gdzie tkwi błąd nie sposób rozstrzygnąć, nie wiem czy byli przemęczeni czy leniwi. Wiem jedno – na boisku pod względem szybkościowym wyglądali najgorzej ze wszystkich ekip.
Co dalej zrobić z reprezentacją niech się wypowiadają zawodowcy. Tylko na Boga przestańcie już mówić o tej „polskiej myśli szkoleniowej”.A my kibice musimy chyba zejść na ziemię. Nie bądźmy jak Anglia. Nie napalajmy się jak szczerbaty na suchary. Cieszmy się jeśli jeszcze gdzieś kiedyś wystąpimy na Euro lub mundialu bo niektórzy wielcy zostali w domu (Włochy, Holandia) a niektórzy przez dekady czekają na swój występ. My natomiast jesteśmy, póki co, tylko piłkarskim średniakiem.
Szkoda, że już nie gramy. Ale największy żal wzbudza styl w jakim schodzimy z boiska.
Na pocieszenie powiem tylko, że uznane firmy jak Niemcy (i pewnie Argentyna) wstydzą się zapewne dużo bardziej.
A mundial trwa dalej. Już niedługo kolejne mecze.
Kibicuję Chorwacji bo zagrali jak drużyna, kibicuję Kolumbii bo mają wolę walki, kibicuję Meksykowi za to, że się nie wystraszył i ograł Szwabów. I trzymam kciuki za Urugwaj bo Cavani jako jedyny z Latynosów nie upiera się by wchodzić z piłką do bramki, ale wali z daleka aż miło.
Do boju.
Inne tematy w dziale Sport