Czasy mamy historyczne - dzieje się dużo i szybko. Zmienia się układ sił, zmieniają się społeczeństwa, chwieją się finansowe rynki, w domenie technologicznej otwierają się nowe możliwości. Krzyczą o tym internetowe nagłówki, wyświetlają na paskach stacje tv, mówią o tym eksperci i publicyści.
Gdzieś na drugim i trzecim planie tego wszystkiego przemyka zajęty swoimi sprawami zwykły człowiek. O tym właśnie ostatnio pomyślałem, o tym dziś chcę napisać. O zwykłych ludziach i ich losach, o tym jak plany, marzenia i realne przedsięwzięcia zostały wciągnięte w wir historii i przemielone bezlitośnie maszynką dziejów.
Gdy wybuchła Wielka Wojna mój pradziadek miał 19 lat. Nie wiem i już się nie dowiem gdzie służył i co widział. Wojnę przeżył i to nawet ze swego rodzaju fachem w ręku gdyż jak głosi rodzinna legenda był pomocnikiem wojskowego weterynarza. W odrodzonej Polsce odnalazł się chyba dość dobrze skoro kupował zapuszczone gospodarstwa, doprowadzał je do porządku i odsprzedawał by kupić kolejne, ale odpowiednio większe. W końcu znalazł swe miejsce, dokonał ostatniej transakcji, gotówki starczyło jeszcze aby kupić cegłę. W planach był solidny murowany dom dla licznej rodziny jaką w międzyczasie założył. Był sierpień 1939 roku.
Potem - standard w stronach skąd pochodzę - krótki okres okupacji i w marcu 1940 caluteńkie wsie są ładowane do wagonów i wiezione do Rzeszy. Rodzina ma szczęście - trafiają do olbrzymiego gospodarstwa i tam pracują w polu. Wyzwolenie przynosi im armia amerykańska. Wyzwoleńcy zapytani czy chcą na Zachód entuzjastycznie przyjmują ofertę. Dziwnym zbiegiem okoliczności cały pociąg Polaków "ginie" gdzieś w niemieckich przestrzeniach i odnajduje się w Czechosłowacji w sowieckiej strefie okupacyjnej. W lipcu 1945 roku wracają do rodzinnej wsi - chałupa o dziwo ocalała. Zakupiona przed laty cegła oczywiście została rozgrabiona podobnie jak dwie złote obrączki i zaręczynowy pierścionek, które to skarby schowano gdzieś w chałupie w wielkim pośpiechu.
Do dziś nie wiem jak to się stało, że moje rodzinne strony nie zostały poddane kolektywizacji. Pradziadek resztę życia spędził na gospodarstwie - pędził dobry bimber i jak nikt znał się na koniach. Dom udało mu się wybudować dopiero w latach sześćdziesiątych.
Dziadkowie mieli już inną perspektywę - babcia urodziła się w międzywojniu, we wrześniu 1939 miała rozpocząć pierwszą klasę. Dalsze losy jak wyżej - praca w polu u Niemca, strach gdy spadały alianckie bomby, potem swego rodzaju festiwal osobliwości wraz z nadejściem amerykańskiej armii - pierwsza czekolada i pierwsi murzyni oglądani na własne oczy.
Dziadek w chwili wybuchu wojny był dwudziestoletnim młodzieńcem. Z opowiadań wychodzi, że załapał się na mobilizację marcową, ale potem trafia do 28 Pułku Strzelców Kaniowskich. Nie wiem jak i gdzie walczył - wiem natomiast, że po blisko dwóch tygodniach znalazł się z garstką kolegów i jednym podoficerem w zagajniku gdzieś pod Ozorkowem kompletnie otoczony przez wojska Wermachtu. Zakopali broń, doprowadzili mundury do jako takiego porządku i wyszli z lasu z podniesionymi rękoma. Po latach na stronce straty.pl znalazłem numer jeniecki i nazwę stalagu, do którego trafił.
Oboje wracają do rodzinnej wsi. Ślub wypada w na początku lat pięćdziesiątych. Gospodarstwo, czwórka dzieci, praca na roli i okresowo w pobliskich fabrykach. Życie w małej wspólnocie. Kościół, gospodarstwo, rodzinne spotkania i odwiedziny, słuchane wieczorami Radio Wolna Europa gdy już wieś doczekała się luksusu elektryfikacji.
Inna historia i perspektywa to pokolenie moich rodziców. Pokolenie powojennego wyżu. Oboje rodzice pamiętają książki czytane przy lampie naftowej. Potem cud elektrycznej żarówki, potem pierwszy telewizor. Potem głos Stanisława Gomółki dobiegający z tego urządzenia. Wkraczają w dorosłość wraz z dojściem Gierka do władzy. To jest ich gwiezdny czas: coca-cola, dżinsy, muzyka puszczana z płyt, wspaniałe perspektywy przed "dziesiątą potęgą gospodarczą". A potem Solidarność i nieomal od razu śnieżny grudzień i czołgi Jaruzelskiego na rogatkach miast. Dalej jest tylko gorzej - godziny w kolejkach, kartki na żywność, niedostatek wszystkiego, małe dzieciaki chorujące seryjnie na wszystkie świnki, ospy i zapalenia płuc. I nagle skupiają wzrok na ekranie telewizora. "Ciszej tam" - mówi mój ojciec i z niedowierzaniem słucha o tym, że orzeł na powrót otrzymuje koronę. Ale nie ma już czasu na nic więcej bo oto rusza Operacja Transformacja - wielkie przetasowanie, przemielenie, Wielki Polski Dziki Zachód. Jakoś nawigują rodzinną łódeczką wśród raf twardej rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych. Wraz z wejściem Polski do Unii otrzymują na stare lata uśmiech losu - oto mogą wreszcie "zobaczyć trochę świata". I cóż z tego, że są to odwiedziny u dzieci, które wyemigrowały za chlebem.
Los mego pokolenia to nieustanna krzywa wznosząca, to seria kolejnych sukcesów. Wyrośliśmy z PRL, ale oprócz wyłączeń prądu i braku słodyczy na co dzień, nic wielkiego nie kładło się cieniem na naszym dzieciństwie. Ledwo zostaliśmy nastolatkami a eksplodował róg obfitości na wszystkich skwerkach i placach. I znów nam się upiekło bo to nasi rodzice musieli się przepychać przez życie, nas dziwiło jedynie, że ceny lodów co tydzień osiągały nowe kosmiczne poziomy. Weszliśmy w dorosłość na przełomie milleniów i chociaż nadal straszyło bezrobocie to mieliśmy w garści pierwsze telefony i internet pociągnięty pod strzechy. Jakiż to był skok - od wycieczek szkolnych do Łodzi gdzie można było pograć na ZX Spectrum do własnego peceta z Neostradą. A na horyzoncie majaczyła już Unia i wielkie możliwości. I to był kolejny jakościowy skok - podróże z dowodem po Europie, latanie jak taksówkowe podróże. No i oczywiście Kanary i Egipt w promocji. A oprócz tego okazało się że zwykłą pracą można zarobić na spokojne życie.
Kolejne pokolenie to już dzieci lat dziewięćdziesiątych. Najmłodsze kuzynostwo. Jakże ich dzieciństwo było inne od naszego - wycieczki zagraniczne, prywatne lekcje języków, markowe ciuchy. Był to czas gdy wreszcie niektórzy rodzice mogli zapewnić swym dzieciom wszystko czego sami nie zaznali. Wreszcie nie straszyły w sklepach puste półki i nie zniechęcały kolejki. Straszyły za to ceny i kusili wytrenowani sprzedawcy i cała machina reklamy. Gdy ruszyli na studia to też już był inny świat - praca szukała studenta a nie na odwrót. Niektórzy odpuszczali sobie studia i od razu wsiadali w samolot aby swą pracą budować powodzenie własne i społeczeństw Zachodu.
Najmłodsze pokolenie to nasze dzieciaki. To "generacja instant" jak ją sobie nazywam. Przyszły na świat gdzie tablet i telefon są podstawowymi sprzętami jak pralka czy żelazko. Szybko się nauczyły, że wszelkie uciechy i dobra tego świata są w odległości dwóch kliknięć. Dwa kliknięcia i zjawia się kurier z paczką, podjeżdża taksówka, włącza się ulubiona bajka, twarz dziadka pojawia się na ekranie. Nie umieją za bardzo czekać, a największą dla nich karą jest odcięcie internetu.
Po co o tym wszystkim piszę? Jako się rzekło czas jest historyczny. Już chwieją się imperia, nieusuwalne dogmaty zostają unieważnione, przynależne od zawsze prawa zanegowane. Dla wielu dopiero pandemia była pierwszym i wyraźnym wstrząsem jaki zakłócił poukładany i bezpieczny świat. W kolejce czekają zapewne kolejne gwałtowne zmiany i przesilenia - inflacja, imigracja, Zielony Komunizm i najprzeróżniejsze odmiany bolszewii suflowanej z uniwersyteckich katedr.
Każde pokolenie będzie się musiało z tym zmierzyć na swój sposób. Dla moich dziadków i rodziców pandemiczne wygłupy nie są jakimś tam nieszczęściem. "Jedynie ludzie zdziczeli, gorzej z ludźmi jak za komuny" - tak mówią.
Najmłodsi nie radzą sobie najlepiej z całą tą sytuacją jeśli wierzyć statystykom. Czasem myślę, że czeka ich straszny świat i ciężkie życie. I obawiam się, że nie da się tak naprawdę ich na to przygotować. Każda generacja będzie mieć swoją legendę, swój mit, swój chrzest ognia i rytuał przejścia.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo