Zanim przejadę się po najnowszej produkcji Netflixa słów kilka tytułem wstępu.
Mój pierwszy kontakt z białowłosym pogromcą potworów to komiks rysowany przez św pamięci Bogusława Polcha, który wpadł mi w ręce gdzieś w latach 90tych. Nie była to amerykańska kreska, nie były to fajerwerki i epicka opowieść na miarę Thorgala, ale kolory, kadrowanie i przede wszystkim sama fabuła bardzo mi się spodobały. Spodobały mi się na tyle mocno, że nazwiska Polch i Sapkowski zapadły w pamięć. Jakoś niedługo potem Nowa Fantastyka informuje o wydaniu przez Supernovą zbiorów opowiadań Andrzeja Sapkowskiego. Chwilę potem „Ostatnie życzenie” i „Miecz przeznaczenia” lądują na mojej półce. Od pierwszych stron porywa mnie fraza Sapkowskiego, mięsiste i dowcipne dialogi, bogactwo świata i charaktery stworzonych postaci. Przeżywam swe młodzieńcze literackie zauroczenie. Wiedźmińskie uniwersum staje się dla mnie swego rodzaju punktem odniesienia nie tylko w fantastyce, ale w literaturze w ogóle.
Sapkowski nie zwalnia tempa i zaraz wrzuca na rynek „Krew Elfów”. To już jest szaleństwo. To jest bomba atomowa zrzucona na rozgrzane nastoletnie głowy. Podrzucam książkę koledze, bratu, kuzynom. Gadamy o wiedźminie, kłócimy się o wiedźmina, wyczekujemy niecierpliwie kolejnych części sagi ( „Panie Andrzeju, chociaż 300 stron”).
Mistrz nie zawodzi i z żelazną konsekwencją oddaje do druku kolejne tomy, co roku pojawia się nowa książka którą wyszarpujemy sobie z rąk i pochłaniamy w jakieś trzy doby maksymalnie.
Wraz z publikacją „Pani Jeziora” kończymy szkołę, zamykamy pewien etap życia i jednocześnie żegnamy wiedźmina Geralta. Mówiąc krótko cykl wiedźmiński ma w moim życiu status kultowy.
Poniższy tekst zawiera spoilery, jest emocjonalny, osobisty i nikt nie ma obowiązku się z nim zgadzać.
Zacznijmy od obsady, bo też od tego zaczął się szum w necie i pierwsze spekulacje, pierwsze wróżenie z fusów. Czytelnicy i gracze zastanawiali się czy dostaniemy epickie dzieło które zmiecie „Grę o tron” z piedestału czy też rozczarowanie jakim był wiedźmin made in Poland.
Jak dla mnie postacie Geralta, Ciri, Calanthe, Renfri i Tissaia de Vries to najlepsze kreacje pierwszego sezonu, grają dobrze to co wymyślili dla nich scenarzyści.
Co ciekawe podoba mi się nawet postać Yennefer mimo ciemnej karnacji i prostackiego pokazywania cycków w scenie z dżinnem. Nie wiem, może to te fiołkowe oczy i burza czarnych włosów, może to wystarczyło.
Myszowór i Eist – kompletnie spaleni. Aktorzy grają ok, ale doprawdy ciężko jest oglądać druida ubranego w atłasy i władcę Skellige wypranego zupełnie ze swego wyspiarskiego sznytu.
Jaskier – jak wyżej. Ktokolwiek napisał tę postać zignorował znaną z książek mieszaninę poety, dziwkarza, opoja, filozofa, tchórza i dowcipnego cwaniaka. Wizualnie może być.
Dalej jest tylko gorzej. Zarówno wygląd postaci, kwestie które wypowiadają, cechy charakteru znane z sagi - wszystko do kosza. Dostajemy radosną twórczość.
Król Foltest wygląda jak pijaczyna z poważną nadwagą a nie władca o pięknym profilu godnym bicia na monetach. Vilgefortz przypomina bardziej bohatera brazylijskiej telenoweli niż główny zły do szpiku kości czarny charakter. Aż strach pomyśleć jak będzie wyglądał Bonhart lub sam Emhyr.
Elfy i Krasnoludy potraktowano po łebkach. Po prostu ludzie ze szpiczastymi uszami i ludzie niskiego wzrostu do tego odziani w jakieś łachmany. Ani krztyny wysiłku by pokazać choćby cień, choćby odrobinę INNEJ rasy czy to w sposobie mówienia, w gestach, w ubiorze, biżuterii czy broni. Najwyraźniej ktoś nie doczytał, że były to rasy długowieczne, inne. A przecież we Władcy Pierścieni to właśnie udało się bardzo dobrze.
Triss, Fringilla, Istredd, driady i czarny elf to całkowita pomyłka, kpina z materiału źródłowego i jawna parodia tego co tak świetnie uchwycił CD Project w swoich grach. Słuszne było oburzenie fanów na różnych forach. Jak ktoś napisał – serial wywalił się na swą politpoprawną twarz zanim jeszcze na dobre ruszył. Gdyby jeszcze pani Hissrich zrobiła czarnoskórymi wszystkie elfy albo Nilfgaardczyków, ale gdzie tam – w znanej nam dobrze europejskiej scenerii ni z gruszki ni z pietruszki dostajemy czarnych wieśniaków, czarodziejów i rycerzy.
Oczywiście znaleźli się w necie fanatyczni obrońcy takiego właśnie rozwiązania, czytając ich wywody dowiedziałem się przy okazji, że „Polska straciła prawo głosu w momencie gdy dokonywała zbrodni kolonializmu w Afryce”.
Czyli że już nie tylko „polskie obozy” ale i polskie kolonie?
Może wszystko to jeszcze dałoby się przeżyć ale...
Ale twórcy serialu z nieznanego dla mnie powodu uparli się wtłoczyć na siłę kilka opowiadań i własną radosną twórczość w zaledwie OSIEM godzinnych odcinków. Oglądając efekt ich pracy miałem nieustanne wrażenie pośpiechu, skracania i spłycania materiału. Do tego wydarzenia pokazywane w poszczególnych odcinkach rozgrywają się w różnym czasie i dopiero na koniec wskakują jak klocki układanki na swoje miejsce. Wydaje mi się, że osoby kompletnie „świeże” mogą pogubić się w poszczególnych wątkach.
Nie należy sobie też chyba zbyt wiele obiecywać po kolejnym zapowiedzianym sezonie, widać wyraźnie, że twórcy wykręcają narrację i przesuwają ciężar w stronę Wielkiej Wojny Wielkiego Dobra z Wielkim Złem. Rysują tym samym świat czarno – biały, świat uproszczony. Tymczasem dla mnie opisane okrucieństwa Wojen Północnych wżerały się w duszę tym bardziej, że była to „zwykła” wojna o dominację. Wojna gdzie poszczególni ludzie ginęli wciągnięci w upiorny taniec przez odwieczne mechanizmy, „nasi” okazywali się łajdakami oszukującymi na żołdzie, a elity i tajne loże ubijały tłuste dile przy zielonym stoliku.
Na koniec garść logicznych pomyłek których można się czepiać lub nie, ale mnie osobiście drażnią zaniżając i tak nie najwyższa ocenę serialu.
Scena zaręczyn Pavetty, uczta, zaproszone poselstwa ościennych królestw. Cintra pilnie potrzebuje sojuszu przeciwko Nilfgaardowi. Wchodzi sobie królowa Calanthe – w zbroi, spocona, zbryzgana krwią prosto z jakiejś rąbaniny. Sorry, ale dla mnie wyglądało to tak jakby przyjechała do Polski cała brukselska wierchuszka a prezydent Duda przyszedł sobie na bankiet ot tak, w dresie, z ręcznikiem na ramionach prosto z siłowni.
Dalej – bitwa z Nilfgaardem. Czarni biegną, a cintryjczycy zakuci w zbroje czekają sobie siedząc na koniach, dopiero gdy tamci są od nich jakieś 30 metrów ruszają ospale do walki.
Ta sama bitwa. Królewska para w samym środku rąbaniny, ani śladu gwardii przybocznej. Chwilę potem Eist ugodzony śmiertelnie strzałą w oko. Ale nie jest to przypadkowa strzała, o nie. Tym kto wystrzelił jest Cahir aep Ceallach który nie tylko pełni obowiązki głównodowodzącego, ale chyba też snajpera. Calanthe oczywiście pada na kolana opłakuje męża, ale jakoś nikt jej nie chce przebić mieczem ani rąbnąć toporem, ani nawet trącić łokciem.
Inna scena, Geralt wynajmuje się do polowania na „diaboła”, przyczepia się do niego Jaskier. Poeta gada jak to wiedźminowi przeszkadza jego towarzystwo, jaki to dyskomfort itd. Tymczasem Jaskier drepcze piechotą i naprawdę wystarczy tylko aby Geralt pognał Płotkę do galopu. Przedstawiona „Dolina kwiatów” przypomina porośnięte chaszczami żwirowisko. Dalej jest pojmanie prze elfy, poznajemy brzydką jak noc Toruviel. Wątek jest zupełnie po nic, w następnym ujęciu dowiadujemy się, że elfy tak po prostu ich wypuściły.
Polowanie na złotego smoka i walka z Rębaczami – Yennefer jak na wyzwoloną czarodziejkę przystało dziarsko chwyta za miecz i rąbie nie gorzej niż Rzeźnik z Blaviken, nie po to przecież uczyła się latami w Aretuzie żeby stosować magię.
Potem parodia „Ostatniego życzenia” - wiedźmin cierpi na bezsenność i dlatego za pomocą sznurka rzucanego do stawu szuka dżinna. Serio, nie żartuję.
W ostatnim epizodzie dostajemy bitwę pod Sodden by Netflix. Sodden to strategiczne, super ważne, jedyne na świecie miejsce gdzie można zatrzymać Nilfgaard dlatego stoi tam zrujnowany zamek obsadzony zbieraniną wieśniaków i uciekinierów. Ale nic straconego na ratunek rusza prawdziwy dream team – kilkunastu czarodziejów z potężną mistrzynią Tissaią de Vriess na czele. Całe towarzystwo rusza.....łodziami, a potem na pieszo. WTF?
Nie będę się dłużej pastwił. Szkoda po prostu. Tyle kasy wywalone a efekt mizerny. Jak dla mnie oczywiście. Bo nie wątpię, ze dzieciakom się spodoba, tu wybuch, tam potwór, tam cycki na wierzchu. Usłyszałem gdzieś przelotnie w radio, że Witcher został najchętniej oglądanym serialem na Netflixie. Może i tak.
Dla kontrastu przypominam sobie polski serial o wiedźminie. Przebrnąłem przez pierwsze dwa odcinki. Też jest radosna twórczość, bieda wyziera z każdego kadru, ale przynajmniej jest to na razie spójne.
Póki co mamy jakiś tam produkt. Ludzie go chcą.
Ale dla mnie starego zgreda i malkontenta oba seriale to jednak tylko „wyrób czekoladopodobny”.
Na prawdziwą czekoladę przyjdzie jeszcze niestety poczekać.
Inne tematy w dziale Kultura