Pewien mój znajomy w sytuacjach, które wykraczały poza poziom jego zdolności rozumienia i akceptowania spraw i rzeczy zwykł był używać mało wyszukanej frazy: - ręce i spodnie opadywają ! Od dawna go nie spotykam, ale przypomniałem to sobie dziś stwierdziwszy, że formułowane ostatnio w Rosji - i nie tylko - pozytywne opinie na temat realizmu politycznego ministra Sikorskiego trafiają i u nas na podatny i żyzny grunt. "U nas" - to termin o takim stopniu ogólności, że to pół biedy - że jeszcze do strawienia, choć z pewnym trudem. Ja tę ocenę Radka spotkałem, niestety, w bliskim otoczeniu - i to mnie poruszyło, bo nie jest miło człowiekowi przekonać się, że sprawdzają się jego podejrzenia co do tego, iż zdolność myślenia i wyciągania wniosków na poziomie choćby elementarnym nie jest powszechna i przyrodzona wszystkim. I że te podejrzenia sprawdzają się tak blisko.
To, że wspomniany minister tak widzi priorytety naszej polityki - nie powinno zaskakiwać; pamiętamy przecież jego: - "podpiszcie, bo będziecie martwi" - wygłoszone nie tak dawno w Kijowie, co trudno było odebrać inaczej, niż jasne wyłożenie tego, co dawała do zrozumienia Rosja wysyłając zielonych ludzików i czołgi - i inaczej, niż przyjęcie na siebie roli jej rzecznika. Zaprezentowane przez ministra ubolewanie, że sojusz ze Stanami przeszkadza w ustaleniu dobrych stosunków z Rosją i Niemcami jest zrozumiałe, jeśli się zważy, że on na sprawę patrzy zupełnie inaczej, niż my. No, dobra - będę mówił za siebie: inaczej, niż ja. A ja widzę to tak, że próbę ułożenia dobrych stosunków z Rosją daje się porównać do usiłowań leżącego na talerzu kotleta schabowego pragnącego dobrych relacji z potencjalnym konsumentem; owszem, może liczyć na to, że w wyniku tych dobrych relacji sztućce będą ostre, co pozwoli uniknąć brutalnego rozszarpania. Ale tylko tyle: zawsze na końcu nastąpi przeżucie, przełknięcie, a dalej - szkoda gadać.
Naiwność oczekiwania, że te relacje mogłyby być inne jest w ostatnim czasie bezlitośnie obnażana - co nie znaczy, że dostrzegana przez wszystkich. Zrozumiałe jest, że władza ocenia sprawę inaczej; ułożenie owych "dobrych stosunków" może dotyczyć wyłącznie jej - nie państwa i jego żywotnych interesów. W końcu - władza czasu kilkudziesięciu powojennych lat miała się dobrze właśnie dzięki tym dobrym -co tam, dobrym - przyjaznym stosunkom, jakie miała z sąsiadem; ona - nie my. To, że my, a przynajmniej wiekszość z nas, patrzyliśmy na rzecz z całkiem innej perspektywy - było bez znaczenia. Bez znaczenia jest to i dla władzy aktualnej, podobnie, jak niegdysiejsza robiącej sobie z nas i z naszych pragnień - wyręczę się Reymontem - "grubą nieprzyzwoitość". Czas najwyższy byłby jasno sobie uświadomić całkowitą - w tej i wszystkich innych sprawach - rozbieżność interesów naszych z interesami władzy.
A jeśli odnieść się serio do utyskiwań ministra co do marnej jakości zaangażowania USA w sojusz z nami: ja też życzyłbym sobie, żebyśmy zamiast goszczenia nieuzbrojonej wyrzutni siedzieli spokojnie pod tarczą antyrakietową i gwizdali na rakiety w Kaliningradzie - i żeby zamiast jednej kompanii stacjonowały u nas ze trzy brygady. Wiadomo - to uproszczenie - chodzi też o parę innych spraw. Ale warto zadać sobie pytanie: czy na miejscu amerykańskiego prezydenta (zakładając, że byłby sensowniejszy, niż obecny) gotów byłbym mocniej zaangażować się w układ z państwem, którego minister spraw zagranicznych zaprezentował właśnie to, co wiemy - a co dla Amerykanów może nie być kompletem informacji na jego temat ? Ponadto, czy można wchodzić w ściślejsze związki z państwem o aparacie (armia, służby i administracja) naszpikowanym ludźmi minionego czasu - o trudnych do zaakceptowania powiązaniach ? Cokolwiek niedokładnie, ale pamiętam sprawę naszego generała cofniętego na lotnisku (bodajże w Danii ?) z powodu jego niedobrej przeszłości i takich samych powiązań - a miał on reprezentować nas w NATO. To, co piszę, oczywiście tak proste nie jest i nie ma usprawiedliwiać Amerykanów - ale istotną część obrazu sprawy oddaje, jak sądzę, dość dobrze. Wiemy, bo trudno tego nie wiedzieć, kto nam potencjalnie zagraża - ale minister wolałby odepchnąć możliwego i w miarę chętnego sojusznika na rzecz urojonej poprawy stosunków z możliwym agresorem.
A co my na to ? Ano, chyba nic: byłem właśnie na zakupach w Almie: na dziesięć kas dwie czynne - kolejki po dwadzieścia osób; ludzie stoją potulnie zamiast wezwać kierownika, ochrzanić i uzyskać należytą obsługę. Nic - tępe przeświadczenie, że tak widocznie być musi. A skoro tak ...
Inne tematy w dziale Polityka