Ten sceptyczny inżynier - to ja. Wiem coś z grubsza o wytrzymałości materiałów, statyce i tym podobnych rzeczach; gdybym musiał w miarę fachowo wypowiadać się o jakiejś katastrofie, to wolałbym, żeby była to katastrofa budowlana, a nie jakaś inna. Na lotnictwie nie znam się zupełnie; nawet moje poczynania modelarskie w bardzo odległej wczesnej młodości dotyczyły okrętów, nigdy - samolotów. Latałem rzadko i niechętnie, a ostatnio nie robię tego wcale. Czy taki, opisany wyżej zakres moich kompetencji powinien mi pomagać w mówieniu czegokolwiek o Smoleńsku ? - nie wiem, ale zgódźmy się, że nie powinien przeszkadzać. To wystarczy - szczególnie, że nie zamierzam budować własnych koncepcji dotyczących tego, co tam się stało; moje inżynierstwo chyba pomaga mi w zachowaniu niezbędnego minimum zdrowego rozsądku koniecznego dla uniknięcia takiej pokusy. Pomaga mi także, jak sądzę, w przyjęciu zasady stosowania zdrowego sceptycyzmu wobec wszystkiego, co w tej sprawie powiedziano - a powiedziano dużo i to rzeczy tak względem siebie sprzecznych, że opowiedzenie się za tym, co się uważa za słuszne - choć konieczne, jest niełatwe. Rzecz w tym, żeby się opowiedzieć bez potrzeby przywoływania wiary; ta jest niezastąpiona w zetknięciu ze sprawami niematerialnymi, niejasnymi i niestwierdzalnymi. W sprawach konkretnych i dotykalnych - lepiej próbować dotknąć.
Utarły się - w mediach i wśród polityków, choć nie tylko - takie pojęcia: "smoleńska wiara", "smoleńska sekta" i inne pochodne stosowane wobec przekonanych, że w Smoleńsku zdarzyło się to, co przy użyciu fachowej terminologii określa się, jako "udział osób trzecich". Przyjęło się w tych samych kręgach twierdzić, że tylko ślepa i bezmyślna wiara pozwala przyjmować za słuszne to, co sprzeczne z oficjalnymi raportami i ustaleniami; do tego chętnie dokłada się drwiny z wiary w teorie spiskowe. Wiara ... to dobry w rozumieniu władzy i jej zaplecza chwyt i dobry sposób na objaśnienie, dlaczego tak wielu w tej sprawie myśli inaczej, niż by sobie władza życzyła i oczekiwała; wierzą - a to, jak wiadomo nie podlega dyskusji, jest niewytłumaczalne i opiera się wszelkim dowodzeniom. Nie ma rady - można tylko ubolewać, być wobec wierzących pobłażliwym i współczującym z powodu ich słabości i - co częstsze - wykpiwać. Tymczasem, spokojne przemyślenie wszystkich oficjalnych doniesień traktujących o materii smoleńskiej nieuchronnie prowadzi - przynajmniej mnie - do stwierdzenia, że własnie zaakceptowanie tego, co oficjalne wymaga wiary - i to niemałej. Sytuacja dość dla czasu, w którym żyjemy typowa: wszystko, do czego władzy i jej zapleczu przyznać się niezręcznie - przerzuca się na stronę przeciwną, co daje się zdefiniować przy użyciu trzech słów: obracanie kota ogonem. Przykłady ? - choćby oklepane do granic banału "sianie nienawiści"; nie wspominając już o aktach natury czysto fizycznej - nie trzeba wskazywać palcem środowisk i indywiduów używających sobie werbalnie w sposób niewybredny na pisiorach, a jednak to tych ostatnich przyjęło się obarczać tym zarzutem. To samo z "wiarą smoleńską" - przypisuje się ją tej samej części społeczeństwa, choć jest jej ona zupełnie niepotrzebna wobec komfortu biorącego się z możliwości przebierania w opracowaniach i referatach wygłaszanych na konferencjach naukowych; opracowaniach nie anonimowych, lecz podpisanych przez osoby o wysokim statusie naukowym (to niekoniecznie trafia się po drugiej stronie - do dziś nie można dociec, kto całkowicie nietrafnie, choć z dużą pewnością zidentyfikował głos generała; nic - tylko anonim jakiś). Tych opracowań i wypowiedzi nie można rozpatrywać w katagoriach wiary - niewiary; można je zanegować mając potrzebną do tego wiedzę, można przyjąć za słuszne albo - co na razie pewnie najrozsądniejsze - przyjąć za możliwe i ostrożnie czekać na potwierdzenie lub wykluczenie, co przecież powinno kiedyś nastąpić. Wiara w każdym razie nie ma tu nic do rzeczy; sceptycyzm - proszę bardzo. Ten właśnie sceptycyzm każe natomiast w licznych przypadkach odrzucać to, co oficjalne. Mając np. odnieść się do możliwości zniszczenia skrzydła przez brzozę trzeba sobie uświadomić konieczność dokonania wyboru między rzeczami kompletnie odmiennymi: między osiągającym już wymiar klasyki "jak walnęło, to urwało" - a dwoma przynajmniej opracowaniami naukowymi, z których jedno dowodzi, że wcale nie walnęło - a drugie, że gdyby nawet walnęło, to by nie urwało. Nieprawdziwość tych dwóch ostatnich twierdzeń trzeba by naukowo udowodnić; w to pierwsze można najwyżej wierzyć - i to poprzez przywołanie najgorętszej i najbardziej ślepej, a za to motywowanej politycznie wiary. Takiej, która potrzebna jest też do uznania, że ostateczne dowiedzenie, iż to nie generał odczytywał wysokość jest dla słuszności i wiarygodności całego raportu bez znaczenia. Takiej też, która pozwala przyjąć, że ogrom narosłych wokół sprawy kłamstw, przeinaczeń i niejasnych działań władzy nie powinien skłaniać do dociekania ich celu. W to wszystko można tylko wierzyć - i to bezrefleksyjnie, bo mała choćby odrobina namysłu powinna prowadzić do wniosków tej wierze przeciwnych. Także - do stawiania mniej czy bardziej uzasadnionych i sensownych pytań, choćby takich, że - gdyby przyjąć za fakt zetknięcie skrzydła z pniem - to okoliczność, że oba te elementy, tak różne co do swojej charakterystyki i wartości konstrukcyjnej ulegają dokładnie takiej samej destrukcji (i to - i to odpada) jest oczywista i nie powinna wymagać zbadania i opisania? Że całkowicie zrozumiałe jest to, że np. nie ostał się jeden z nich, podczas gdy drugi uległ zniszczeniu ? Próbuję to sobie wyobrazić: w chwili zderzenia zniszczeniu ulega poszycie na przedniej krawędzi skrzydła - i pewna część włókien pnia; ciut później - pęka pierwszy z dźwigarów stanowiących przestrzenną konstrukcję skrzydła i rozerwane zostają następne włókna; jeszcze potem - destrukcja obejmuje kolejny dźwigar i kolejną część pnia; tak się dzieje do końca, który jest taki sam dla obu elementów. Trochę zastanawiające. Wiem, że takie rozkładanie faktu na zdarzenia cząstkowe nie musi prowadzić do słusznych wniosków; w podobny sposób pewien Grek dawno temu udowadniał, że Achilles nie dogoni żółwia. Nie upieram się więc - tym bardziej, iż trzeba serio brać pod uwagę argument taki, że pień mógł tylko wstępnie uszkodzic skrzydło i zgodnie ze swą naturą natychmiast się złamał - a reszty dokonały naprężenia istniejące w skrzydle w związku z utrzymywaniem samolotu w powietrzu. Może tak - ale może i nie, bo przecież istnieje w projektowaniu konstrukcji coś takiego, jak współczynniki bezpieczeństwa - czyli, mówiąc prosto, zapasy pozwalające uniknąć najgorszego w sytuacjach nieprzewidzianych. Tak, czy inaczej - wątpliwości rozmaitej natury są i niezależnie od tego, ile sensu kryje się w ich rozważaniu - przeciwstawić im można wyłącznie wiarę opartą na owym "walnęło"; wiarę, która im ślepsza - tym lepsza (nie wiem, czy to poprawne). W tej sytuacji możliwe jest - bez zadowalającego skutku - mnożenie w taki oto sposób pytań i odpowiedzi: - skoro skrzydło skosiło brzozę na wysokości kilku metrów, to jak mający swoją szerokość samolot mógł wykonać półbeczkę ? - mógł, bo piloci tuż przedtem dodali gazu i samolot wyrwał w górę, nie na tyle jednak, żeby przeskoczyć drzewo, ale na półóbeczkę akurat starczyło ! - skoro ostro się wznosił, a brzozę skosił zaledwie na kilku metrach, to dlaczego ogonem nie zahaczył o grunt ? - bo tam akurat był dołek ! - a dlaczego po upadku na grzbiet miał zabłocone koła ? - itd. itd. To bardzo żywo przypomina rozmowę nadporucznika Lukasa z pucybutem Balounem ("Szwejk") przebiegającą mniej więcej tak: - gdzie jest deser ? - nie ma ! - ale wiem, że był strudel ! - jak go niosłem, upadł mi w błoto ! - to pokaż, gdzie leży ! - przyleciał pies i go zeżarł ! Tak to jest - im dłuższy taki łańcuszek wyjaśnień, tym mniej prawdopodobny. Lukas dał spokój i nie pytał dalej, bo i tak wiedział, że strudel został zjedzony. Ja też wiem - a przynajmniej sądzę, że wiem, co tam zaszło; to jednak nie powód, żeby nie pytać.
Inne tematy w dziale Polityka