Przeżyli wspólnie ponad sześćdziesiąt lat. Urodzeni w Polsce, zmarli w Paryżu. Kazimierz Brandys - 11 marca 2000, ona siedem lat później, 12-go. Ich prochy rozsypano na cmentarzu Père-Lachaise. Swoją wolę zapisali w testamencie, na tekturce z opakowania rajstop “Diana”. Wybitny pisarz, autor “Matki Królów” i “Listów do Pani Z.” i jego żona, historyczka sztuki, nie mają grobu. Trudno mi z tym. Czasem siadam w kawiarni w pobliżu ich ulicy Francois Miron, żeby chwilę z nimi pobyć.
On, Kazimierz Brandys, syn właściciela banku w Łodzi, z rodziny inteligenckiej, żydowskiej, zasymilowanej. Uczęszczał do Szkoły Zgromadzenia Kupców, jak jego starszy brat Marian. Obaj też studiowali prawo na Uniwersytecie Warszawskim.
Ona, Maria Zenowicz, wnuczka powstańca 1863 roku, z książęco-hrabiowskiej rodziny z Wołynia. Z Haneczką Andersówną chodziła na lekcje tańca. Matka przywiozła z Równego do Warszawy walizkę złotych rubli. Mieli samochod z szoferem. Ojciec inżynier budował kolonię Staszica i Teatr Ateneum. Zamożny, ale niepraktyczny.
Spotkali się przed maturą. Nazywał ją najbardziej wolnym człowiekiem, jakiego znał.
Pobraliśmy się już po powstaniu, na wsi, bo lepiej, żeby mówili o nim „pan młody” niż „ten Żyd z Warszawy” - opowiadała Maria Zenowicz. Pięciozłotówkę z Piłsudskim moja matka kazała mi włożyć pod piętę do buta na wszelki wypadek. Czy byśmy się pobrali, gdyby nie wojna? Na pewno. Już nie mogliśmy się bez siebie obyć.
A potem było całe wspólne życie. Mieszkanie na Iwickiej i na Starym Mieście, literacka kariera autora “Samsona”, “Dżokera” i “Ronda”. Podróże i wyjazd z Polski, Nowy Jork i Paryż. Rzadko się rozstawali, do końca. Ostatnie lata bez Kazika Maria nazywa “nierzeczywistością”…
W “Miesiącach”, wydawanych od 1980 roku quasi-dziennikach czy może dzienniku-powieści, zapisie rzeczywistości emigracyjnej i wspomnień, Brandys wielokrotnie pisał o żonie. M. stała się ważną postacią jego późnej prozy, owej “pływającej tratwy”, na której usiłował utrzymać się z dala od kraju.
Sięgam do tej prozy z okazji rocznicy ich odejścia. Cóż to za inspirująca lektura!
“Wieczorem po kinie rozmowa z M., która wpada w jedną ze swoich zapalczywych tyrad, z błyskami zębów i oczu, wspaniała, zapomina o wodzie kipiącej w czajniku. Przerywamy sobie, chodząc miedzy pokojem a kuchnią, i mówimy bardzo głośno, że na pewno słychać nas w klatce schodowej. O czym – o małżeństwie. O związku kobiety z mężczyzną, jako sposobie przetrzymania natury. O naszym niemonogamicznym małżeństwie, które parokrotnie mogło się było rozpaść, gdyby nie spajał nas przystające do siebie różnice, tworząc zazębiony układ. Układ trybów zębatych, w którym agresje dopasowane są do ustępstw, jak gdyby charaktery zachodziły na siebie we wzajemnych sprzecznościach. Mówię, że to jest system dobrze funkcjonujący wtedy, gdy znaki dodatnie korespondują z ujemnymi, i daję przykład: małżeństwo, w którym oboje mają podobną wyobraźnię lękową, jest gorzej dobrane, niż gdy każdy z partnerów cierpi na inny lęk. Lepiej, aby ona bała się śmierci a on biedy; źle, jeśli boją się razem tego samego.
Fatalny zbieg podobieństw, twierdzę, sprawa minusowa... Według M. natomiast miłość to jest fascynacja innością. Później inność staje się źródłem konfliktów i to jest małżeństwo. Czterdzieści pięć lat temu, kiedyśmy się poznali, nie mieliśmy pojęcia, że czeka nas pół wieku walki ze sobą o stworzenia z nas dwojga trzeciej, wspólnej istoty. Przed naszym ślubem – mówiłem jej o tym nieraz – miałem podwójne widzenie: szczęście we dwoje pod jednym dachem i nienaturalność współżycia dwóch organizmów w czterech ścianach. Sprawdziło się pierwsze i drugie. Tak, śmieje się M. i przypomina mi czyjeś powiedzenie: „ nie wiem, czy ją kocham, wiem tylko, ze nie mogę jej niczego odmówić i nie lubię być sam w domu”. Trzecia istota, jaką stworzyliśmy, powstała z naszych żeber i wbrew naszym instynktom. Rodziła się z naszych zapamiętań i kłótni, pod bombami i wśród walących się murów, lęgła się także w cieniu naszych błędów oraz szczepiły ją nasze podróże i choroby.
Z wszelką pewnością można stwierdzić, że od jakiegoś momentu czy okresu zaczęła nas wychowywać i że każde z nas dzisiaj mocno się różni od osoby, jaką było czterdzieści, dwadzieścia, a nawet dziesięć lat temu. Oparliśmy się, no, przetrzymaliśmy. Jak by nazwać istotę takiego związku? Związek dusz – mówi M. z nożem w ręku, krając chleb.”
Zebrał: Eternity
Agata Tuszyńska - Pisarka
Try to be Meraki, - means “to do something with soul, creativity, or love”
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura