Informację o jej śmierci przekazało wydawnictwo Czytelnik, wydające dzieła Ryszarda Kapuścińskiego. Z wielkim smutkiem przekazujemy tę wiadomość: dziś w nocy zmarła Alicja Kapuścińska, żona pisarza, reportera Ryszarda Kapuścińskiego. Zawsze miła, pogodna, spokojna, dobry człowiek – taką Ją zapamiętamy. Pozostanie w naszych sercach i ciepłych wspomnieniach" – czytamy.
Wszyscy, lub prawie wszyscy, którzy czytali jego książki, wiedzą, jakim pisarzem był Ryszard Kapuściński. Nie wszyscy wiedzą, jakim był człowiekiem. O jego człowieczeństwie zaświadczały drobne zdarzenia. Marzył, aby napisać historię "Jednego Dnia Świata": "jak słońce wstaje nad Tybetem, nad Saharą, nad Florencją i Limą, jak budzą się dzieci, jak budzą się kobiety, jak budzą się robotnicy, jak budzą się bojownicy...". Tak pisał w Lapidariach, mając świado mość kurczącego się czasu.
Jak ubolewał nad zagubionym maszynopisem chłopca, który przeszedł przez ogarnięty wojną domową kraj, by mu wręczyć swoją pracę magisterską o "Kapu", jak go nazywali w Ameryce Południowej. Jak się cieszył, gdy w swej warszawskiej pracowni otworzył któregoś dnia pocztę i ujrzał odnalezioną pracę, którą mu właśnie przesłali. Jak próbował pomóc bezdomnej w Toronto, jak się dopytywał, co można dla niej zrobić, co jej kupić. Jak z obolałym stawem biodrowym przeszedł całą aleję Jana Pawła II w dniu odejścia Papieża i jak później nie mógł wstać z ławki, by wrócić do domu. Jak skręcając się z bólu przygotowywał się do wywiadu z trzecim tego dnia zagranicznym korespondentem. Jak się męczył, nie mogąc znaleźć czasu na pisanie, oblegany przez tłumaczy, wydawców, dziennikarzy z całego świata. Jak w 2005 roku bał się werdyktu komitetu noblowskiego. Jak pod skoczył z radości, gdy Alicja, wierna towarzyszka życia, powiedziała mu, że nagrodę dostał Pinter. Jak cierpiał, gdy musiał odmawiać kolejnym zaproszeniom, jak cenił każdą uwagę, każdą recenzję, jak zawsze dzwonił i dziękował za skromne omówienie. Jak umiał się zachwycać pięknem. Jak umiał fotografować. Jak po kilku godzinnym spotkaniu autorskim podpisywał przez trzy godziny książki. Jak rozmawiał z każdym, jak nie pozwalał przerwać tego mara tonu, zanim nie udzielił wszystkim odpowiedzi. Jak nie dawał nikomu odczuć, że pytanie jest nieistotne. Jak zatrzymywał się na ulicy, aby dać odpocząć bolącemu sercu i nie pozwalał wezwać taksówki, aby odwieźć go do hotelu. Jak nie odmawiał pomocy kolegom po piórze, jak zabiegał o zwalnianych z pracy, jak sumiennie pisał wstępy do książek znajomych, aż wreszcie musiał ustanowić limit dwóch wstępów na jednego autora. Jak cieszył się sukcesami kolegów, jak pieścił w dłoniach każdą otrzymaną książkę. Z jakim nabożeństwem odnosił się do obcych mu ludzi. Jak umiał ich pocieszać, ocieplać, ośmielać. Jak martwił się losem koleżanek i kolegów z Nowego Yorku, gdy płonęły wieże, jak bezskutecznie próbował dodzwonić się do Nowego Jorku, by wreszcie dodzwonić się do Toronto, żeby poprosić, aby na bieżąco informowali go o tym, co właśnie pokazują na kanałach amerykańskiej i kanadyjskiej telewizji. Jak chłonął każde słowo w czasie odsłaniania pomnika Stoczniowców, nie robiąc żadnych notatek, by potem dać najcelniejszą syn tezę tamtych dni. Jak wybierał dania w tanim barze w Krakowie, stojąc w kolejce z obolałym biodrem, nie pozwalając sobie podać mu do stołu. Jak rozmawiał ze słuchaczami w białostockiej rozgłośni, jak tam rozmawiał z kierowcą, kelnerką, strażnikiem. Jak ludzie garnęli się do niego, jak zabiegali o chwilę rozmowy. Jak żarliwie słuchał innych i skromnie mówił o sobie. Jak prosił, żeby nie zapomnieć zadzwonić do kogoś, do kogo nie zdążył zadzwonić przed odlotem. Jak kochał latanie, jak zbierał zdjęcia samolotów, z jakim znawstwem mówił o zawodzie pilota. Jak w przeddzień ostatnich w jego życiu świąt Bożego Narodzenia cierpliwie odpowiedział na pięćdziesiąty trzeci tego dnia telefon z życzeniami. Jak drugiego dnia świąt pojechał do szpitala, z którego już nie wrócił... Z jaką chłopięcą ciekawością umiał się dziwić światu, który znał jak własny Pińsk. Jak szukał Pińska swego dzieciństwa w całym świecie. Jak prowadził swego starego volkswagena golfa ulicami Warszawy, spiesząc się na spotkanie z chorym holenderskim tłumaczem. Z jaką troską z nim rozmawiał. Jak potrafił zarażać swoją pasją, miłością do literatury, do świata, wspólnego domu wszystkich ludzi. Jak szanował drugiego człowieka. Jak wychodził Innemu na spotkanie w każdej swojej podróży, w każdym swoim tekście. Jak mówił i pisał o ludziach zapomnianych, pominiętych. Jak uczynił ze spotkania obcego człowieka temat swego życia. Jak rozumiał nędzarzy i głodujących. Jak chciał tamten, nieznany nam, świat przybliżyć. Jak zbliżał ludzi do siebie. Jakim był humanistą, jakim znawcą problemów świata niedostatku, poniżenia, odsunięcia. Jak cieszył się nagrodami, honorami, uznaniem świata. Jak zarazem niezwykle skromnym, pełnym pokory był człowiekiem. Jak pracował do ostatnich dni przed operacją. Ten Inny, ostatnia, wydana przez niego książka, liczy 75 stron. 4 marca skończyłby 75 lat.
Tekst ten napisałem ok.10 lat temu i ukazał się w kapsztackim miesieczniku "Dwukropek'.
Try to be Meraki, - means “to do something with soul, creativity, or love”
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura