Wyczytałam już w kilku miejscach, że plan Morawieckiego to podstawa reform PiS i musi się udać, bo innego planu PiS nie ma. A jak się nie uda?
Na takie pytanie słyszę odpowiedź, że trzeba zaufać, a ja jestem w najlepszym razie obwoływana wstrętnym malkontentem, a w ogóle to chyba zdrajczynią nasłaną przez GW.
Sorry, koteczki, ale ja w całym swoim życiu naprawdę i bezgranicznie ufałam tylko dwóm osobom – mojej babci i Janowi Pawłowi II, a ufałam, bo całe ich życie, pełne tragicznych doświadczeń, a także każdy ich uczynek był absolutnie zgodny z tym, czego mnie uczyli.
A teraz przejdźmy do treści pozytywnych – otóż nie martwcie się, moi PT Czytelnicy, jakby co, to ja mam plan „B”. I piszę to całkiem poważnie! A teraz będzie krótki rys historyczny:
W roku 1990-tym zaczęły w Polsce działać prawdziwe samorządy gminne. Jeśli mówimy dzisiaj, że jednak mamy w Polsce demokrację, to zawdzięczamy to właśnie tamtej ustawie o samorządzie, którą nota bene stworzył sejm „kontaktowy”. W czasie, gdy Balcerowicz realizował plan Sachsa/Sorosa, na samorządy zwalono cały temat przewłaszczenia wszystkiego z własności socjalistycznej na normalną, czyli państwową, komunalną, prywatną itp. To była gigantyczna operacja i daliśmy w większości radę, mimo że zarządzały tym osoby zupełnie nowe i teoretycznie niedoświadczone. Oprócz tego musieliśmy uporządkować całą gospodarkę gminną we wszystkich aspektach, dostosować ją do nowego prawa, a poza tym normalnie dbać o codzienny byt mieszkańców wsi i miast, czyli stan dróg, zaopatrzenie w wodę, komunikację itp., do tego w oparciu o państwowe firmy, które były w trakcie komunalizacji.
Ponieważ brałam w tym udział od samego początku, to wiem, jaka to była harówa. I wiem, dlaczego się udało > Otóż ówczesny ustrój państwa opierał się na dwóch fundamentach – państwo centralne i gminy samorządowe. Do tego dostosowano ustawowo podział zadań, ale oczywiście ustawy to jedno, a naturalna chęć ręcznego sterowania to drugie, więc do tych ustaw natychmiast powstawały różne rozporządzenia wykonawcze tudzież centralne projekty. I tu zadziałały dwa podstawowe elementy:
1. Co do uzgadniania projektów centralnych > służyły do tego tzw. sejmiki wojewódzkie, wybierane zupełnie inaczej niż dziś. Gminy delegowały swoich przedstawicieli, a ci użerali się z wojewodami tak długo, aż wypracowano kompromisy do przyjęcia dla obu stron. Żebyście wiedzieli, jakie były sytuacje! Pamiętam, jak w Urzędzie Wojewódzkim ówczesny wojewoda śląski, jak najbardziej „nasz”, uciekał przed moją skromną osobą (mam świadków!). Ja wtedy reprezentowałam moje miasto i walczyłam ostro o komunalizację państwowego molocha transportowego. I wygrałam!
Tak więc to był jeden szczebel porozumień – ale był i drugi.
2. Gminy po prostu walczyły z rządem o swoje uprawnienia w sądach, w SN lub NSA – i wygrywały! Pamiętam, że tzw. żółte strony Rzeczpospolitej były najbardziej czytanym dodatkiem, bo tam publikowano te wyroki, a sprawy rozstrzygano błyskawicznie (naprawdę tak było, choć to dziś brzmi jak bajka). Do tego traktowaliśmy te wyroki jako precedensowe, tzn. jeśli gmina X wywalczyła prawo do własnego poboru wody czy opłaty za śmieci, to wszystkie gminy natychmiast wprowadzały to samo – ale uwaga! – tylko te, które uważały to za korzystne dla siebie. Pamiętam, jak gmina Chorzów wywalczyła prawo do zarządzania szpitalami na swoim terenie. Inne tego nie brały, bo nie były przygotowane, ale Chorzów wziął i dobrze sobie radził – bo gminy naprawdę kalkulowały znakomicie. Itd., itp.
Gminy nie pozwalały również na wprowadzenie dodatkowych obciążeń przez rząd bez ich zgody i znowu walczyły twardo w sądach. Był to także czas, kiedy radni mieli o wiele większe uprawnienia decyzyjne i takie numery, jak dziś w Warszawie czy Gdańsku były nie do pomyślenia.
A co stało się potem?
Potem, pod pretekstem nowego podziału administracyjnego, pod okiem pana Balcerowicza, zmieniono zupełnie ustrój państwa. Wprowadzono sejmiki wojewódzkie wybierane w systemie partyjnym, kompletnie oderwane od gmin, natomiast uzależnione od central partyjnych, oraz wprowadzono bezpośrednie wybory wójtów/burmistrzów/prezydentów, odbierając jednocześnie wiele uprawnień radom gmin.
Co tak naprawdę mamy dzisiaj? Otóż dzięki ciężkiej, wieloletniej pracy komunistów i liberałów wróciliśmy do systemu PRL, czyli rząd rządzi, partia kieruje, a partią rządzi I Sekretarz, ups – Naczelnik. Akurat obecnie mamy szczęście, bo chwilowo Naczelnik jest mądrym patriotą, ale przez poprzednie osiem lat ówczesny „naczelnik”, czyli Tusk działał dokładnie jak pierwsi sekretarze KC PZPR za komuny, czyli wypełniał polecenia centrali, tyle że centrala była w Brukseli, a nie w Moskwie. Obecny Naczelnik nieco się buntuje przeciw centrali, ale to nie ma żadnego znaczenia, bo jeśli PiS następne wybory przegra, to wróci poprzednia sytuacja.
Do tego dochodzi następny, cudowny wprost zestaw z PRL, czyli centralne plany gospodarcze, pamiętacie jeszcze te plany pięcioletnie? Właśnie znowu mamy plan, tym razem czteroletni, każdy może sprawdzić na stronie ministerstwa rozwoju.
No i tak w końcu dochodzimy do planu „B” mojego autorstwa. Z grubsza już wiadomo, o co chodzi – partyjności i uzależnienia od naczelnika na szczeblu centralnym póki co zmienić się nie da, bo konstytucja - ale zniesienie tego uzależnienia w samorządach jest możliwe przy pomocy jednej ustawy! Wystarczy wrócić do starego modelu samorządu i mamy dwóch równorzędnych partnerów w systemie państwa, a społeczności lokalne odzyskują podmiotowość (co zresztą im obiecało PiS podczas kampanii). Przy okazji można by zastanowić się, czy aby obecny podział administracyjny jest najlepszy, może warto zmniejszyć województwa, a zlikwidować nikomu niepotrzebne powiaty? Może tak podzielić kraj, żeby obszary województw pokrywały się z ilością sędziów wybieralnych w Krajowej Radzie Sadownictwa i wtedy ci sędziowie byliby wybierani w wyborach powszechnych? To też można zrobić jedną ustawą, bez potrzeby naruszania konstytucji.
Oczywiście cały ten manewr miałby służyć tylko jednemu – odejściu od PRL-bis w kierunku normalnej demokracji. Przy okazji należałoby przeanalizować prawo i wywalić zeń wszystko, co wprowadzono pod pretekstem dostosowywania się do UE, a co wcale nie wynika z dyrektyw unijnych, tylko z nacisku różnych lobby. No i należałoby zmienić kilka zapisów w ustawie o izbach zawodowych > to nie izby nadają uprawnienia, a przynależność nie jest obowiązkowa. I wtedy, drodzy państwo, obudzilibyśmy się w całkiem innym ustroju.
Taki program polityczny to po pierwsze zastosowana realnie zasada pomocniczości, po drugie uruchomienie inicjatyw szczegółowych, bez których nie da się pobudzić gospodarki, a których centralnie też nie da się narzucić. To jest podzielenie się odpowiedzialnością z obywatelami, czyli upodmiotowienie rodaków! Nareszcie fundusze unijne, dzielone na poziomie województwa, byłyby wydawane wg rzeczywistych potrzeb gmin uzgodnionych z planami centralnymi, a nie „widzi mi się” marszałków po linii partyjnej. Itd., itp....
Jak Państwo widzą, mój plan nie zawiera pobożnych życzeń ani wskaźników ekonomicznych (to już wszystko było za PRL), mój plan dotyczy zmiany ustroju na bardziej wydajny i sprawiedliwy. Mój plan zakłada, że gminy wyręczą centralę w realizowaniu wielu z pozoru niemożliwych działań, bo - Bogu dziękować - KE gminom rozkazywać nie może, a doprawdy możliwości sterowania chociażby miejscowymi podatkami i planami zagospodarowania są całkiem spore.....
Gdzie tkwi pułapka?
Otóż tkwi ona w mentalności naszych elit politycznych, wszystkich! Całe lata uzależnienia od centrali, różnych podchodów i zasług w zamian za miejsca na listach i w „zasobach kadrowych” – i wszystko won? Negocjować z gminami? Przylezą jakieś wąsate Janusze i będą stawiać warunki? O nie....
Tkwi on, niestety, także w mentalności zwykłych ludzi, został tam pracowicie wpakowany przez lata propagandy, a objawia się kultem wodza, nawoływaniem do zaufania i bezmyślenia, a w efekcie daje podział na dwie nienawidzące się grupy zwolenników działających na rozkaz.
My, ludzie starej „S”, widząc w latach 90-tych efekty „okrągłego stołu” na górze, walczyliśmy jak wściekli o ten zakres podmiotowości, który był w naszym zasięgu. Dzisiaj nie ma o co walczyć, bo gminy są kwiatkiem do kożucha i chłopcem do bicia. Poza możliwością załatwienia pracy dla rodziny wielkich możliwości działania radnym nie dają, to i nikt nawet nie myśli o tym – każdy chce do centrali, bo tam są wszystkie frukta.
Mój program wywróciłby do góry nogami setki utrwalonych układów. To byłaby prawdziwa „dobra zmiana”. Czy PiS zaryzykuje? Obawiam się, że wątpię....
PS 1.Co do czteroletniego planu Morawieckiego to donoszę uprzejmie, że śp. minister Gęsicka, pozostając w twardym sporze o kasę ze śp. minister Gilowską, potrafiła stworzyć nowe ministerstwo, opracować plan rozwoju kraju, uzgodnić go wewnętrznie, rozpisać na program finansowy i przestrzenny i jeszcze uzgodnić w UE, a wszystko w ciągu niecałych dwóch lat. I był to znakomity plan.
Tak tylko przypominam dla porządku...
http://mazowia.eu/aktualnosci/grazyna-gesicka-o-funduszach-unijnych.html
PS 2. Plan Gęsickiej runął, bo przyszedł nowy „naczelnik” i nakazał wywalenie wszystkiego. Trzeba tak zmienić ustrój, żeby żaden „naczelnik” w przyszłości nie mógł tego zrobić. CBDO
Inne tematy w dziale Polityka